Znaczenie opakowania

Kiedy byłem mały… no dobra, w wieku, w którym nie mogłem jeszcze legalnie nabywać ni spożywać alkoholu, starszy kuzyn zdradził mi sekret pozyskany ponoć od starego Cygana (jeśli czegoś nie przekręciłem): piwo należy kupować tylko w brązowej butelce, a nigdy w zielonej. Bo od zielonej się psuje i gorzej smakuje. Kiedy sam zacząłem kupować, dość poważnie tej zasady przestrzegałem, kiedyś nawet próbowałem wtedy piwa z zielonej butelki i krzywiłem się że gorsze (ale innego nie było, a pić się chciało).

Później czasy się zmieniły, pojawiły się fantazyjne zielone butelki Znanych Marek (kto chce wiedzieć jakie, niech idzie do sklepu, kryptoreklamy nie będzie), trudno było wierzyć że to Złe Z Założenia. Upowszechniły się też puszki, było w czym wybierać (można było narzekać że piwo przechodzi blachą, ale pusta puszka była nieco mniej kłopotliwa niż pusta butelka). Pojawiło się też piwo w plastikowych butelkach… ale to jednak eksperyment toczący się bez mojego udziału, ewentualnie toleruję w takich butelkach podpiwek, jeśli akurat mam smak.

Dziś staję przed półkami z piwem i wobec mnogości popadam w zadumę. Można wybierać po pochodzeniu (a priori odrzucam tylko rosyjskie), kolorze piwa lub etykiety, sposobie fermentacji… Sam zacząłem kierować się – w pewnej mierze – innym kryterium. Odrzucam puszki, bo ich recykling jednak wymaga udziału huty. Wybierając butelki, nie patrzę na ich kształt czy kolor, tylko na to, czy są zwrotne – żeby nie wypełniać pustymi worka na opakowania szklane. Taki malutki gest dla środowiska.

Czy bywamy przestępcami?

Jesteśmy niewątpliwie wszyscy cnotliwi i uważający, łamanie prawa to nie my, przestępców należy ukarać. Czy zawsze wiemy kiedy pozostajemy w granicach prawa? Dla uproszczenia pominę wykroczenia typu „na pustej drodze można śmiało jechać 90, bo ograniczenia do 70 są dla innych sytuacji”.

Wyobraźmy sobie na moment, że mamy jedno dziecko lat 17, a drugie niespełna 15, znamy ich szkolnych czy okolicznych kolegów, orientujemy się w ich wieku (w sumie nie musimy sobie wyobrażać że mamy dzieci w takim wieku, bo ważniejsze czy znamy wiek innych). W ciepły majowy czy letni wieczór idziemy sobie koło domu czy też patrzymy z balkonu, i dostrzegamy dwoje znajomych dzieci (nie własnych, zaznaczam) w czułym, acz namiętnym uścisku, bardzo namiętnym; jedno z tych dzieci ma skończone 17, drugie nieskończone 15…

Co robimy? Bo właśnie w tym momencie aktywuje nam się pewien obowiązek: prawny obowiązek zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa dopuszczenia się innej czynności seksualnej wobec małoletniego poniżej lat 15. Mamy bezsprzecznie wiarygodną wiadomość, jesteśmy świadkiem dokonania (a co najmniej usiłowania) czynu z art. 200 paragraf 1 kodeksu karnego, jeśli nie zawiadomimy – podlegamy karze pozbawienia wolności do lat 3 (art. 240 paragraf 1 kk). Odwrócenie wzroku tego nie zmieni.

Co robić? Gdyby uczestniczyło w tym nasze dziecko, moglibyśmy się wykręcić odpowiedzialnością karną grożącym najbliższym (art. 240 par. 3 kk), ale dlatego założyliśmy, że to nie o nie chodzi. Raczej nie możemy się powoływać na przekonanie, że organa już i tak wiedzą (art. 240 par. 2 kk), chyba że widzimy, że na tę scenę patrzy też sąsiad policjant czy prokurator. Nie chciałbym dywagacji, czy ten uścisk małolatów ma znikomą szkodliwość społeczną, albo czy nasze niezawiadomienie w takiej sytuacji ma znikomą szkodliwość społeczną (art. 1 par. 2 kk). Co zostaje? Huknąć na małolatów, żeby przestali (bo jedno za młode), czym zapobiegniemy dalszemu popełnianiu usiłowanego czynu zabronionego (art. 240 par. 2 in fine kk).

Hukniecie, czy będziecie kryć?

Kubica a sprawa polska

Rafałowi, który tę notkę sprowokował niechcący, i Adasiowi, który jak najbardziej chcący

„Robert Kubica zajął ostatnie miejsce w wyścigu/w kwalifikacjach do wyścigu Formuły 1”. Takie komunikaty przynoszą zwykle w tym roku media, dostarczając wielu odbiorcom pożywki do żartów. Często żarty łączą się z komentarzami o pieniądzach jakie wydał Orlen żeby kupić tę całą formułę… Oczywiście, wyniki to fakty, a z faktami się nie dyskutuje, niemniej fakty bez kontekstu stają się statystyką.

Czym jest historia Kubicy? Przede wszystkim godną scenariusza filmowego opowieścią o tym, że niewyobrażalne jest możliwe. Że determinacja i praca mogą przezwyciężyć przeszkody, które wydawałyby się nie do pokonania (wiem, medycyna i technika na najwyższym poziomie plus pieniądze na ich finansowanie też mają znaczenie). Czwartkowe i sobotnie jazdy po ulicach Monaco pokazały, że nie ma problemu z pokonywaniem najciaśniejszych zakrętów, o których jeszcze kilka lat temu mówił publicznie, że nie byłby w stanie ich przejechać. Oczywiście, można przypomnieć tyle co zmarłego Niki Laudę zaciekle walczącego o powrót do ścigania w roku 1976 (obejrzyjcie film „Wyścig” Rona Howarda, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście), albo napomknąć o dwudziestolatku Billym Mongerze, który tydzień temu wygrał wyścig w Pau, pomimo że wskutek wypadku stracił dwa lata temu obie nogi.

Kubica – pomimo że nawet orzecznik ZUS uznałby go za niepełnosprawnego – powrócił do startów w najważniejszej serii wyścigowej świata, gdzie 20 kierowców (slogan reklamowy brzmiałby: „20 najlepszych kierowców świata”) jeździ najdroższymi, najbardziej wyrafinowanymi technicznie i prawdopodobnie najszybszymi samochodami świata (to ostatnie zastrzeżenie dla uniknięcia zbędnych sporów o przeliczanie wagi, prędkości maksymalnej czy czasu okrążenia). Wyobraźmy sobie Ronaldinho, który w szczycie kariery doznaje ciężkiej kontuzji nogi, po której przez lata zamiast w futbol grywał w koszykówkę czy waterpolo – i nagle wraca do Ligi Mistrzów, nawet jeśli z Żiliną czy Legią.

Oczywiście, ten powrót wiązał się z koniecznością posiadania wsparcia sponsorskiego – ale takie są niestety realia tego sportu, że selekcja odbywa się nie tylko w oparciu o walory tylko sportowe. Tak długo, jak kluczowe znaczenie odgrywa samochód, pojawia się reguła, że lepszy kierowca wolniejszy o pół sekundy, ale zapewniający pieniądze, dzięki którym uda się przyspieszyć samochód o sekundę. Worki z pieniędzmi pomagały w karierach Nikiego Laudy czy Michaela Schumachera. Niezaprzeczalną ironią losu jest, że kiedy Kubica po raz pierwszy w karierze wyścigowej miał wsparcie finansowe wystarczającej wysokości (rok wcześniej jego pakiet sponsorski o nieujawnionym ostatecznie składzie, choć mówiło się m.in. o Lotosie, przegrał z potężnym pakietem rosyjskim), to trafił na prawdopodobnie najsłabszy samochód w całej swojej karierze w F1. Na to niestety nikt nie ma wpływu – przypomina się Janusz Peciak (pięcioboista, dla młodszych), który na mistrzostwach świata w 1973 roku wylosował konia, który zwyczajnie nie chciał jeździć, i cała praca zawodnika na nic; narzekania Justyny Kowalczyk na problemy wynikające z braku odpowiednich serwismenów i smarów pamiętamy już wszyscy.

Czy więc można ten powrót uznać za sukces? W kategoriach wyniku czysto sportowego nie, bo Kubica po powrocie przegrywa z jedynym rywalem, z którym może realnie walczyć, czyli partnerem zespołowym (pomińmy w tym miejscu snute przez kubicomaniaków teorie jak to partner jest lepiej traktowany, nawet jeśli znajdziemy w nich szczyptę prawdy), na dodatek debiutantem. Przypomina się jednak, jak – za czasów Kubicy – mistrz świata przeszedł do nowego zespołu, gdzie ku zaskoczeniu swemu i wszystkich przegrał sezon z debiutantem (dziś pięciokrotnym mistrzem świata); przypomina się też, jak z wyścigowej emerytury – znacznie krótszej niż przerwa Kubicy – powracał Michael Schumacher, żeby w pierwszych wyścigach zbierać lanie od wjeżdżonego zespołowego partnera. Nie wiemy, czy George Russell ma przed sobą karierę bliższą Hamiltona, Nico Rosberga czy wielu innych świetnie się zapowiadających, dlatego czas pokaże na ile dotychczasowe (i przyszłe) porażki Kubicy z młodym dominatorem niższych serii można uznać za wstydliwe.

Czy jest to więc narodowa porażka? Tylko przy założeniu, że w grę wchodzą ambicje narodowe ponad miarę. Williams nie jest „polskim” zespołem, „polskie” pieniądze Orlenu nie są w nim jedynymi (nawet nie wiem czy to dwucyfrowy procent budżetu zespołu), nadzieje o szarży husarskiej („Polak pojedzie nawet na drzwiach od Arrinery”) należało porzucić najpóźniej po testach przedsezonowych. Czy i na ile Orlenowi wydatek się zwróci, nie mnie oceniać – niemniej znacznie to lepiej wydane pieniądze niż choćby na sponsorowanie Dakaru i innych rajdów terenowych, o wielokrotnie słabszej ekspozycji. Nawet jeśli Williams jest aktualnie najsłabszym zespołem, to zdjęcia samochodu będą wielokrotnie obiegać media, nie wspominając o obecności logo w oficjalnej grze, gdzie gracze z całego świata będą je wielokrotnie oglądać podczas rozgrywki, nawet jeśli przy dublowaniu.

Czy było warto wracać? Na to pytanie każdy może sobie sam odpowiedzieć jak uważa za właściwe. Uwzględniając konteksty lub nie.

Odcinek kultu

Ludzie dzielą się na trzy grupy: tych, którzy tej książki nie czytali, tych którzy przeczytali i przeszli do następnej, oraz wyznawców. Ja należę do tej trzeciej grupy.

Od wczoraj jest dostępny na HBO GO (wiem, lokowanie produktu) serial nakręcony na podstawie Paragrafu 22 (ściślej: na razie są dostępne dwa odcinki). Obserwowałem wieści o jego produkcji z równie wielkim zainteresowaniem, co niepokojem – zepsuć łatwo, a nie ma nic gorszego niż zawiedzione oczekiwania. Co prawda George Clooney jako Scheisskopf zapowiadał się obiecująco…

Obejrzałem pierwszy odcinek, drugi zamierzam dziś wieczorem (należę do tych co sobie dawkują, a nie do tych którzy oglądają hurtem). Moje uczucia wyznawcy nie zostały urażone, nawet jeśli mruczę sobie pod nosem „to słowa Cargilla, a nie Cathcarta” – ważniejsze jest, jak zdania i motywy zostały wykorzystane. Widzę bowiem, że – przynajmniej na razie – twórcy starannie szyją z materiału powieściowego, tak aby w ciągu tych 4 godzin zmieścić jak najwięcej momentów, nie tracąc zasadniczego sensu tej opowieści. Dramat (i rutyna) wydarzeń wojennych tak się przeplata ze skocznymi nutkami orkiestry Glenna Millera, że cel zostaje osiągnięty. Raczej będę zadowolony, nawet jeśli nie pojawią się cytrynowe majtki Michaeli.

Wiktoria ludziom

Obserwowałem wczoraj ceremonię odsłonięcia na dziedzińcu szpitalnym odrestaurowanej pruskiej rzeźby projektu Christiana Raucha. Były ochy i achy, oficjele, zbiorowe przecinanie wstęgi, przemowy (Boże…), podarunki, kwiaty, apładismienty (jakoś nie chciały być burnyje).

Obecność oficjeli miejskich i wojewódzkich była spowodowana faktem, że jedni dali dotację na renowację rzeźby, drudzy zaś dotację na urządzenie jej otoczenia – nowy postument, fontanny, podświetlenie, kraniki i dywaniki, alejki i ławeczki wokół. Myśl się za tym kryła taka, żeby pacjenci szpitala – ci będący się w stanie poruszać, oczywiście – siadywali w parku vis-a-vis rzeźby Victorii i czerpali od niej natchnienie i siłę do powrotu do zdrowia. Być może to działa, na szczęście nie musiałem sprawdzać.

Przez cały czas ceremonii patrzyłem sobie na zupełnie przypadkowych jej uczestników.  Z tyłu, w drugim rzędzie ławeczek, siedziały sobie dwie kobiety w szeroko ujętym wieku średnim. Sprawiały wrażenie osób, które są w tym miejscu w związku z chorobą, własną lub cudzą. Zastanawiałem się luźno co sobie o tym wszystkim myślały.

88212(zdjęcie ze strony Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego – od lewej kolejno: rzeźba, nieznana osoba, kobiety z ostatniego akapitu, marszałek)

Cichy zabójca

To był piękny poranek, słoneczko świeciło, niebo błękitne i czyste; wczorajsze chwile przejaśnień zwiastowały jak widać dobrą pogodę, a nie kontynuację opadów. Obudziłem się wprawdzie zaskakująco późno (reszta domowników zresztą też), ale nigdzie mi się nie spieszyło, poranek snuł się leniwie i przyjemnie.

Po śniadaniu zasiadłem do kawy, niespiesznie wszedłem w świat online. Pokręciłem się po Twitterze, zajrzałem na jedno czy drugie forum… Przyszedł czas zerknąć na Facebooka. Zalogowałem się i niemal natychmiast mnie uderzyło.

4.33 z torrentów

Najświeższy przejaw Świętej Łódzkiej Wojny Na Murach (tu z zasobów starego bloga) sprawił, że poranek był jeszcze lepszy. I co że to performance 🙂

dopóki piłka w grze

Sam nie pamiętam w jaki sposób w drugiej połowie lat 80. stałem się posiadaczem kilku egzemplarzy angielskich tygodników piłkarskich, chyba ze czterech numerów Shoot!a i jednego numeru Matcha, o parę lat starszych. Wyczytałem je na dziesiątą stronę, sporo się dowiedziałem o tym co Anglicy myślą o swoim futbolu, zapamiętałem parę anegdotek… Utkwiła mi między innymi w pamięci wypowiedź kogoś z klubiku Crewe, kto po porażce w meczu Pucharu Anglii 1-8 stwierdził „dobrze że strzeliliśmy, teraz musimy tylko wygrać 7-0 u siebie”.

Wczoraj grał Liverpool, musiał u siebie wygrać tylko czterema bramkami. Nie rozbudzałem w sobie nadmiernych nadziei, także 1-0 do przerwy. Przy pierwszym golu Wijnalduma tweetnąłem do znajomego „Stambuł pamiętamy?”, raczej żartobliwie, bo jednak człowiek jest przekonany że taki stambulski finał zdarza się raz w życiu; jeszcze nie zdążyłem zobaczyć tego tweeta po wysłaniu, a już z niedowierzaniem patrzyłem na wyrównanie dwumeczu. Ale uwierzyłem dopiero po czwartym golu.

Dziś Tottenham miał lepszy punkt wyjścia i wynik dwumeczu uważałem za otwarty, choć po pierwszej połowie trudno było londyńczykom być optymistami. Szybkie dwa gole (z trzech potrzebnych) przywróciły jednak nadzieję, a potem… mogło się zdarzyć wszystko i zdarzył się rozstrzygający gol w szóstej z pięciu doliczonych minut.

Dopóki piłka w grze, to wszystko jest możliwe.

Krótka (ale nie aż tak) historia artykułu 196 kk

Zapewne nie udało się Wam nie zauważyć awantur wokół tęczowych aureol przydanych Matce Boskiej Częstochowskiej i późniejszego zatrzymania o 6 rano osoby, która te aureole namalowała (a później rozlepiała wraz z wizerunkiem). Reaktywowało to spór o stanowiący podstawę dochodzenie w sprawie przepis art. 196 kodeksu karnego, nie wyłączając publicznego wypominania kto konkretnie stał za uchwaleniem tego przepisu… Zatem dziś nieco historii.

Zacznijmy od samego przepisu, który brzmi następująco:
Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych,
podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.”

Oficjalnie uchwalono go (wraz z całym nowym kodeksem karnym) w dniu 6 czerwca 1997 roku, po podpisaniu przez prezydenta Kwaśniewskiego ogłoszono go w Dzienniku Ustaw Nr 88 z dnia 2 sierpnia 1997 roku, obowiązuje od 1 września 1998 roku. Przez 20 lat z haczykiem nie uległ żadnej zmianie, statystykami jego stosowania za wszystkich kolejnych rządów zupełnie nie będziemy się zajmować.

Ale… ten przepis wcale nie był nowością. Identyczne znamiona czynu i zasadniczo identyczne kary przewidywał już poprzedni kodeks karny z 1969 roku – z tą tylko różnicą, że za Polski Ludowej najpierw grożono karami najsurowszymi, aż do najłagodniejszej. No i artykuł miał numer 198.

art 198 dkk

Ale! To wcale nie był wymysł jurystów z czasów gomułkowskich. Oni… przepisali starszy przepis, a konkretnie artykuł 5 dekretu o ochronie wolności sumienia i wyznania (tylko kary zmniejszyli). Dekretu z 5 sierpnia 1949 roku, podpisanego przez ministra Świątkowskiego, premiera Cyrankiewicza i prezydenta Bieruta. Dziw bierze, że odrodzona prokuratura tak gorliwie stosuje przepis zrodzony w czasach stalinizmu…

art 5 dekretu 1949

Byłoby jednak niesprawiedliwością nie zajrzeć do wprowadzonego rozporządzeniem prezydenta Mościckiego międzywojennego kodeksu karnego z 1932, zwanego potocznie kodeksem Makarewicza. Tam w artykule 173 znajdujemy karalność nie tylko znieważenia (publicznego) przedmiotu czci religijnej lub miejsca kultu, ale także także wyszydzanie dogmatów lub wierzeń… Nie ma jedynie tego budzącego emocje sformułowania „uczucia religijne”. Ale! Cały rozdział XXVI, w którym umieszczony jest ten przepis, jest zatytułowany „Przestępstwa przeciw uczuciom religijnym”…

art 173 kk 1932

Wypominając autorstwo przepisu, oddawajmy autorom, co autorskie.

Wojny nie zawsze znaczą pieniądze

Zdradzę taki malutki sekret: spędzam nieraz sporo czasu na robieniu różnych dziwnych rzeczy w internecie, na przykład na flejmach o bógwico albo na zgłębianiu tematów, które przestaną mi być potrzebne po 5 minutach (ale może się przydadzą jeszcze raz za 5 lat). Kolejny sekret-niesekret jest taki, że część tego czasu poświęcam na tematy związane z Gwiezdnymi Wojnami, w aspekcie filmowym głównie.

Ostatnio – od nastania rządów Disneya w zasadzie – gorącym tematem jest rola Star Wars w najbardziej współczesnej popkulturze, w tym w wymiarze finansowym (a mówiąc językiem prostym – czy SW są nadal najlepszą marką filmową, czy przegoniły je komiksy filmowe Marvela). Niechętni Disneyowym SW twierdzą, że wyniki kasowe ostatnich filmów świadczą o upadku polityki Disneya. Ja zaś postanowiłem zgłębić – przynajmniej liczbowo – pewne trendy w przychodach z wyświetlania największych hitów.

W tym celu zagłębiłem się w dane dostępne w serwisie Box Office Mojo i przejrzałem wyniki w różnych krajach dla szeregu wybranych filmów, a konkretnie dla 10 największych hitów światowych (z wyłączeniem USA) ostatniej dekady, czyli akurat po wciąż rekordowym Avatarze; wyłączenie USA pozwala na lepsze wyłapanie trendów regionalnych, a ograniczenie się do okresu 2011-2019 (efektywnie) minimalizuje wpływ inflacji, poza porównaniem pozostają Avatar i Titanic (nr 1 i 2 światowych list). W tej dziesiątce mamy ostatniego Harry’ego Pottera, dwa filmy z serii Jurassic World, dwa z serii Szybcy i wściekli, „Przebudzenie Mocy” oraz cztery odcinki serii Avengers (włącznie z tym obecnym w kinach od tygodnia, co docelowo zmieni szczegółowe dane, ale trendy bardzo dobrze pokazuje już teraz). Tych 10 filmów zarobiło „na świecie” średnio ponad miliard dolarów każdy, najsłabszy 891 milionów (górna granica to na razie 1369 milionów, ale Avengers:Endgame ma już wcale niedaleko, choć czy dorówna dwóm miliardom Avatara to się okaże). Nie analizowałem wszystkich możliwych krajów, wybrałem kilka największych (dokładnie dwanaście plus Polskę), które łącznie na świecie przynoszą średnio 70% wpływów, trendy są reprezentatywne.

Największym rynkiem dla blockbusterów (poza USA oczywiście) są Chiny, średnio filmy z tej dziesiątki zarobiły tam ponad ćwierć miliarda dolarów każdy. Średnio – bo Przebudzenie Mocy nie wyrobiło nawet połowy tej kwoty, a Endgame zmierza śmiało do pół miliarda. Ba, wszystkie cztery filmy SW „od Disneya” z trudem uzbierały łącznie te ćwierć miliarda. Chińczykom najwyraźniej stylistyka Gwiezdnych Wojen nie pasuje, wolą co innego, średni udział Chińczyków w światowych przychodach z SW to zaledwie 10%. Jest to zresztą pogląd Azjatom dość wspólny, bo równie źle Star Wars wypadają w Korei (Południowej), nie mówiąc już o Indiach; dość, bo z kolei Japonia od Gwiezdnych Wojen bardziej lubiła tylko niemałego już czarodzieja. Entuzjazmu dla SW nie znajdziemy też w Ameryce Łacińskiej, Brazylijczycy i Meksykanie wyraźnie wolą „Marvele”. Zdecydowanie inaczej przedstawia się natomiast w Australii, nie mówiąc o Europie – dość powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii (największy rynek po Chinach, choć o trzykrotnie niższych przychodach) Gwiezdne Wojny ogląda więcej widzów niż w Chinach (Rosja w tym zestawieniu lokuje się bliżej Azji niż Europy). Nawet w naszej wciąż nie za bogatej Polsce średni przychód z wyświetlania badanej dziesiątki to blisko 6 milionów dolarów, ale samo Przebudzenie Mocy przyniosło 16 milionów, Ostatni Jedi – 12, a Łotr Jeden – 8 (nawet ten biedny Solo przyniósł ponad 3 miliony, mniej więcej połowę tego co poprzedni Avengersi…).

Konkludując: trendy na świecie pokazują, że Disney nie ma co liczyć na rekordowe wyniki Star Wars na dwóch kontynentach (choć trochę próbował, widać to w wynikach Łotra Jeden), w związku z czym co mają te filmy zarobić na siebie – to muszą zarobić w USA, Europie, Japonii i Australii. W sumie cztery filmy zarobiły prawie 5 miliardów dolarów, i co z tego że jeden dwa miliardy a drugi niecałe 400 milionów. Najnowsze (ostatnie na jakąś chwilę) Gwiezdne Wojny już w grudniu… ile zarobią, tyle zarobią.