odkładanie złotówek na podatki

Wyobraźmy sobie stabilnie prosperującą małą firmę, na tyle stabilnie że co miesiąc uzyskuje dochód (także po odliczeniu składek), ale na tyle umiarkowany, żeby nie martwić się o drugi próg podatkowy (obecnie 120 tysięcy dochodu rocznie). Wyobraźmy sobie następnie, że oto firmie wpada nieplanowany czysty dochód, niech to będzie z powieszenia na płocie cudzego bannera reklamowego, wszystkie koszty po stronie płacącego – niech będzie, że 1 lipca wpływa na konto lub do kasy 1000 zł.

Kto nie lubi mieć dodatkowego tysiąca, np. na wakacje? Ale, ale. Jesteśmy legalistami, ten tysiąc traktujemy jako coś do opodatkowania. Jesteśmy firmą, zakładamy że podatnikiem VAT (klient płacąc 1000 zł woli odliczyć VAT z zapłaconej kwoty…), więc na początek liczymy ile trzeba zapłacić od tego VAT. Każdy, kto wie, że podstawowa stawka VAT wynosi 23%, będzie chciał unieść rękę, że on wie, że 230 zł (23% z 1000 zł) – chyba, że wie jak się liczy VAT (mają z tym problem wykładowcy ekonomii). A VAT się liczy tak, że liczy się go od kwoty netto, która w tym przypadku wynosi 813,01 zł i z tego 23% to 813,01×0,23=186,99, kwota netto 813,01+ VAT 23% 186,99= kwota brutto 1000,00. Dla uproszczenia oddamy dodatkowy grosz Skarbowi Państwa i przyjmiemy że netto wynosi 813 zł, a VAT 187 zł (do zapłaty w całości, bo co mamy od tego odliczać).

Pora na kolejne należności płatne od dochodu. Te 813 zł formalnie to przychód – ale założyliśmy (dla uproszczenia), że koszty w związku z tym przychodem są zerowe, a firma jest na tyle stabilna, że wszystkie stałe koszty są pokrywane z normalnych przychodów i jeszcze zostaje (tak samo zresztą z odliczeniami VAT), dzięki takim zabiegom mamy przychód=dochód i proste liczenie bez żadnych „a jeśli”. Ponieważ zakładamy, że firma ma dochody umiarkowane, więc nie opłaca jej się podatek liniowy 19%, a ponieważ zakładamy, że wpłata następuje w lipcu, to wyczerpała się już kwota wolna od podatku (obecnie 30 tysięcy). Od tych 813 zł liczymy więc 12% 813×0,12=97,56, zaokrąglamy do pełnych złotych w górę (w podatkach zawsze zaokrągla się w górę, aczkolwiek tu i zwykłe zasady zaokrąglania nakazują w górę) i mamy 98 zł podatku dochodowego. Oprócz tego płacimy składkę zdrowotną w wysokości 9% 813×0,09=73,17, tu z kolei nie ma zaokrąglania i płaci się co do grosza. A zatem bierzemy i odprowadzamy…

Stop. Podatki i składki odprowadza się w określonych terminach. VAT od obrotu w danym miesiącu płaci się zasadniczo jednorazowo do 25 dnia następnego miesiąca (po złożeniu deklaracji, w której znajdzie się faktura wystawiona w związku z tym tysiącem). Podatek dochodowy od dochodu w danym miesiącu płaci się zasadniczo do 20 dnia następnego miesiąca (deklaracji się nie składa, a nawet kiedy się składało, to nie wynikało z niej, od jakich faktur). Składkę zdrowotną zaś płaci się w ten sposób, że dochód z danego miesiąca (lipca) jest podstawą składki w następnym miesiącu (sierpniu), za który składkę płaci się do 20 dnia jeszcze następnego miesiąca (składa się deklarację, ale podając tylko kwotę dochodu). A więc z naszego 1000 zł otrzymanego 1 lipca odkładamy:
– 98 zł do 20 sierpnia
– 187 zł do 25 sierpnia
– 73,17 zł do 20 września
Uff, 641,83 zł można wydać od razu… tylko gdzie odkładać, żeby się nie pomylić i nie wydać za wcześnie? Na szczęście Państwu wszystko jedno, z jakich pieniędzy to zostanie zapłacone, nie trzeba ich „znaczyć” (choć pieniądze na VAT czasem przyjdą „znaczone”, jeśli przyjdą tzw. przelewem podzielonym i wskoczą na rachunek VAT, ale nikt nie będzie wiedział czy pójdą na zapłatę VAT za czerwiec, lipiec czy sierpień, gdyż tego nikt nie kontroluje, to jest poza systemem).

Ten wpis to takie wesołe zrzędzenie, bo jeśli mam od czego (i z czego) płacić podatki, to po zapłaceniu nadal jestem na plusie w porównaniu do sytuacji, w której tego tysiąca bym nie dostał (nawet jeśli ten tysiąc od razu cały wydam). No i odrobinę edukacyjnie może, zwłaszcza w zakresie tego VAT.

stopy, stopy…

Stopy to bez wątpienia to jeden z najgorętszych tematów mijającego roku, i nie chodzi o części ciała ani ich zdjęcia (stópkarze, idźcie sobie gdzie indziej). Stopy procentowe, przede wszystkim te od kredytów hipotecznych, o tym się mówiło rok cały, i przez następny zapewne też się będzie mówić.

O stopach mówiło się, gdyż rosły, i nie było to przyjmowane pozytywnie. Przyznam szczerze, że byłem nawet zdziwiony ludzkim zdziwieniem nad rosnącymi stopami, gdyż jako człowiek stary pamiętam, jak stopy spadały z dużo wyższych poziomów niż dziś. Dość będzie powiedzieć, że kiedy zaczynałem pracę wymagającą liczenia odsetek, to odsetki ustawowe – ustalane rozporządzeniami Rady Ministrów – wynosiły 35% rocznie, a kiedy trzeba było policzyć takie ciut starsze (o rok, góra dwa), to przekraczały i 50%; w sumie gdyby zastosować dzisiejszą formułę opartą o stopę referencyjną NBP, to odsetki ustawowe spokojnie przekraczałyby 50% (dziś tylko 12,25%). I tak, wiem, że dziś stopy są najwyższe od jakichś 20 lat…

W każdym razie ja trochę o czymś innym może. W dyskusjach o stopach często się narzeka, dlaczego nie ma u nas kredytów o stałej stopie, skoro na świecie są. Otóż dostępność stałych stóp procentowych zależy w głównej mierze od stabilności inflacji – tam, gdzie jest ona na stabilnym (i niewysokim, dodajmy) poziomie, tam banki pożyczają od ludzi pieniądze na stały procent i pożyczają innym ludziom na nieco wyższy stały procent (opowieściami o tym, że banki nie potrzebują cudzych pieniędzy, żeby pożyczać innym, zajmiemy się może przy innej okazji, bo to jednak głównie bajki i konstrukcje doktrynalne), zarabiają bowiem na pośrednictwie. U nas kredyty o stałej stopie też były dostępne (zwłaszcza przed hiperinflacją lat 80-tych), a potem…

A potem przyszedł Pan Profesor Balcerowicz i zarządził (z małą pomocą parlamentu) co następuje:
Uchyla się nałożone na banki obowiązki dotyczące zapewnienia uprzywilejowań i preferencji w zakresie dostępu do kredytów, oprocentowania kredytów i warunków ich spłaty, oraz postanowienia umów kredytowych ustalające oprocentowanie kredytów według stawek stałych i preferencyjnych„.

To jak miało być wtedy ustalane oprocentowanie, zapytacie? Otóż… nijak, w zasadzie. Generalnie banki miały je ustalać tak, żeby było dobrze – dlatego w tamtych czasach (przez dekadę co najmniej) stopy procentowe były ustalane „uchwałami zarządów banków”. Gdzie dobro konsumenta, zapytacie? Otóż… takie pojęcie wtedy w zasadzie nie istniało. To przyszło dopiero na przełomie tysiącleci, kiedy w procesie stowarzyszeniowym zaczęliśmy dostosowywać nasze prawo do europejskiego… Wtedy, mówiąc szczerze, w umowach kredytowych pojawiły się zastrzeżenia, jakie parametry powinny uwzględniać zmiany stóp procentowych wprowadzane przez banki uchwałami zarządów. Przypomnijmy jednak, że na początku tysiąclecia to stopy procentowe głównie spadały, a nie rosły, więc takie jednostronne obniżenie oprocentowania kredytu z 32% na 30% raczej było w interesie konsumenta i nikt normalny nie żądałby unieważnienia klauzuli umożliwiającej takie obniżenie.

Ale świadomość konsumencka rosła (w tym świadomość tego, że w umowach nie bardzo można zapisywać takich jednostronnych postanowień), i wtedy (znów trochę śladem Zachodu) w umowach pojawił się WIBOR. W tamtych czasach jego zaletą było, że był ustalony wg zasad, które wydawały się niezależne od poszczególnych banków, nawet jeśli mało kto wiedział jak się dokładnie ten WIBOR ustala i kto to robi (ustala się go podobnie do do średniego kursu walut NBP, więc gdyby ustalał go NBP…) W każdym razie był sobie jednoznaczny wskaźnik, który na dodatek bardziej malał niż rósł, wszyscy byli w zasadzie zadowoleni.

Tu jeszcze można wspomnieć o wkładzie, jaki w zamieszanie stopami wprowadziły przepisy o kredycie konsumenckim – znów w ślad za przepisami unijnymi nakazano informowanie klienta o ewentualnych zmianach stóp, chyba że stopa umówiona była oparta o ustalony niezależny parametr. Każdy chce uniknąć niepotrzebnej korespondencji (Poczta Polska robi smutną minę) o tym, że w wyniku zmiany tego i tego stopa procentowa zmalała do…, więc tym chętniej takie niezależne parametry wprowadzano do umów.

A potem przyszły kolejne przepisy unijne (tzw. rozporządzenie BMR), które regulowały tworzenie takich wskaźników jak WIBOR i ich stosowanie w umowach kredytowych. I nagle… ten sam w zasadzie WIBOR, który dziś jest uważany za podejrzane szacher macher, od grudnia 2020 jest oficjalnie zatwierdzony jako wskaźnik referencyjny zgodny z rozporządzeniem BMR. Mało kto zwracał wtedy na to uwagę, bo WIBOR od lat był stabilnie niski, a od wybuchu pandemii spadł do prawie zera. A kilka miesięcy później stopy zaczęły rosnąć…

Gdyby to kogoś interesowało, to WIBOR od półtora miesiąca nieprzerwanie maleje (choć stopy NBP nie uległy zmianie), na razie do poziomu z sierpnia 2022, a nie z grudnia 2019.

Ponieważ kończy się niesławny raczej rok 2022, to życzę wszystkim, aby stopy w 2023 raczej malały, zarówno kredytobiorcom hipotecznym, jak i pozostałym. Procentowe, oczywiście.

rżnij ziemniakami wprost w monety

I znów mamy Dyskusję o tym, czy należy używać jedzenia (w niewielkiej ilości i o niewielkiej wartości) do rzucania w obrazy znanych malarzy (o dużej wartości artystycznej i całkiem pokaźnej, choć nie do końca wiadomo jak wycenialnej, wartości ekonomicznej). Tym razem (po wylaniu w Londynie zupy pomidorowej na van Gogha) w muzeum w Poczdamie potraktowano papką ziemniaczaną obraz Moneta (podobnie jak w Londynie, tak i tu cenny obraz był za szkłem, więc jedynie trochę więcej pracy dla sprzątaczy).

Aktywiści rzucający wiktem pytają: „Czy sztuka jest warta więcej niż życie?”, i w Anglii, i w Niemczech. Zapytacie może, czyje życie, i w jaki sposób oblanie obrazu (ze skutkiem rzeczywistym lub pozornym) ma pomóc w jego ratowaniu? Otóż jak będziemy zgłębiać temat, to aktywiści otwarcie przyznają, że ich celem było przejście z ósmej strony w gazetach na stronę pierwszą. W sumie nihil novi, już Dante miał zapewnić sobie sławę wchodząc na latarnię

Więc OK, udało się, o akcjach mówią wszyscy (przynajmniej o tych konkretnych, bo czy kolejne w ramach tej kampanii się przebijają przynajmniej lokalnie, to już nie wiem). Czy dzięki temu szeroka publiczność jest bardziej przychylna dla celów akcji? Zaraz, jakie to są te cele… Podpowiem (bo doczytałem, a media podobno nie chcą o tym pisać) – w Anglii chcą zablokowania nowych koncesji na poszukiwanie/wydobycie ropy i gazu, w Niemczech ograniczenia limitu prędkości na autostradach do 100 km/h. OK, nazwijmy to Pierwszym Krokiem, bo w wymiarze praktycznym daje to niewiele (zwłaszcza w Anglii), zapewne da się policzyć – ale żeby miało to jakąkolwiek moc przekonywania…

A bez przekonywania nie będzie niczego. Czytam list niemieckich aktywistów do rządu niemieckiego, i uderza mnie jedno: wyraźne niezrozumienie, że demokracja to – czy nam się to podoba, czy nie – głos większości. Nie sposób mówić o upadku demokracji, jeżeli rząd będzie spełniał postulaty mniejszości, których nie popiera większość (choć rząd niemiecki nie ma problemu z zamykaniem elektrowni atomowych, pomimo że większość Niemców jest dziś temu przeciwna). Jak przekonać większość? Odnoszę wrażenie, że aktywiści wierzą w medialny spisek blokujący Prawdę, i że gdy tylko przedrą się przez spiskową zaporę, to ludzie natychmiast wyjdą ze swojej strefy komfortu (choć nie mówią tym ludziom wprost, że to właśnie będą musieli zrobić).

Nie będę próbował dawać rad, co zrobić. Prywatnie mam przekonanie, że skala koniecznych dolegliwości jest przerażająca, więc każdy będzie wolał próbować „oddalenia tak zwanego kielicha goryczy” (Herbert) i trudno się ludziom dziwić. Aczkolwiek après nous le déluge też nie jest żadną strategią.

Kowalscy nie łapią odsetek

Odsetki. Ich liczenie wymaga używania procentów, a to zawsze było postrachem dzieci w szkole (OK, takie mam zarejestrowane wrażenia, może w czasach gimnazjalnych i postgimnazjalnych jest z tym lepiej). Dziś o odsetkach głośno głównie dlatego, że są wysokie, każdy Kowalski myśli że ma coś do powiedzenia na ten temat – niemniej inspiracją do tej notki (i jej tytułu) był artykuł na portalu, w którym znalazłem urocze zdanie „raty milionów osób w Polsce nie są wyliczane w sposób, który każdy „przeciętny Kowalski” złapałby w mig„.

Zróbmy więc sobie powtórkę z matematyki i zobaczmy jak to będzie z tymi odsetkami przy spłacaniu kredytu. Załóżmy kredyt na 300 tysięcy złotych i wyobraźmy sobie, że ma mieć stałą stopę procentową 5% rocznie, na początek przyjmiemy też okres spłaty 25 lat (300 miesięcy, żeby ładnie pasowało). Raty kredytu (co możecie też wyczytać w artykule) zwykle ustala się na jeden z dwóch sposobów: albo są stałe w każdym miesiącu (tu pada obco brzmiąca nazwa „annuitetowe”), albo z każdym miesiącem są mniejsze (tu po prostu mówi się malejące). Przyjrzyjmy się im przy delikatnej pomocy kalkulatora znalezionego w Internecie (to akurat każdy da radę).

Jeżeli wybierzemy raty malejące, to ich liczenie jest wyjątkowo proste: kwotę kredytu dzieli się po równo na liczbę rat, czyli nasze 300 tysięcy przez 300 miesięcy = 1000 zł miesięcznie kapitału, plus odsetki. Odsetki zaś liczy się zawsze tak samo – od niespłaconej kwoty kapitału, razy procent, razy liczba dni, podzielić przez liczbę dni w roku… czyli na dzień dobry mamy 300.000 zł x 0,05 (5%) x 30* dni / 365* dni w roku = 1232,88 zł, łącznie pierwsza rata wyniesie 2232,88 zł. Drugą będziemy wyliczać od kwoty 299.000 zł, i co miesiąc o tysiąc mniej, przy ostatniej będzie już tylko 1000 zł x 0,05 x 30/365 = 4,11 zł odsetek i rata 1004,11 zł. W tym miejscu uwaga: w kalkulatorze kredytowym wychodzi nieco inaczej (kwota odsetek w pierwszej racie 1250 zł), ale to nie dlatego, że kalkulator kłamie – tamten lub Wasz podręczny – tylko dlatego, że *w bankach czasem stosuje się uproszczony system, w którym rok składa się 360 dni podzielonych na 12 równych miesięcy po 30 dni (300.000×0,05×30/360=1250), w skali roku zawsze wychodzi na to samo, informację o tym znajdziecie gdzieś w umowie.

Przyjrzyjmy się teraz drugiemu sposobowi liczenia rat. Jego założeniem jest, że w zaplanowanym harmonogramie wszystkie raty powinny mieć tę samą wysokość (wygodniej płacić tyle samo co miesiąc temu, zamiast sprawdzać ile dokładnie w tym miesiącu, prawda), widać dlaczego praktyczny przy tym jest rok 360-dniowy… A ponieważ – jak pokazaliśmy powyżej – im mniejsza kwota kredytu do spłaty, tym mniej odsetek, to logicznym jest, że na początku w racie jest tych odsetek więcej, a mniej kapitału, natomiast później na odwrót. Policzenie tego samemu jest rzeczywiście trudne – przyznaję, że nawet nie chce mi się próbować wyliczać, jak by to musiało wyglądać, a wzoru nie mam pod ręką – więc oddajemy się w całości w ręce kalkulatora. Jedno kliknięcie, i widzimy: pierwsza rata wynosi 1753,77 zł w tym 1250 zł odsetek i 503,77 zł kapitału, ostatnia rata 1753,77 zł, w tym 7,28 zł odsetek i 1746,49 zł kapitału.

Na ile inaczej liczy się odsetki w przypadku kredytów o zmiennym oprocentowaniu? Otóż… dokładnie tak samo, jeśli chodzi o zasadę – wybiera się harmonogram rat malejących lub stałych i wylicza wysokość rat w oparciu o stopę procentową obowiązującą w dniu zawarcia umowy (przyjmijmy, że to te same 5%). Harmonogram spłaty kapitału pozostaje następnie niezmieniony, – natomiast odsetki liczy się według aktualnie obowiązującej stopy. Jeżeli więc po spłacie pierwszej raty oprocentowanie podskoczy do 6%, to drugą ratę dla raty malejącej liczymy następująco: 299.000 zł x 0,06 x 30 / 360 (uprośćmy sobie życie i liczmy jak w kalkulatorze) = 1495 zł odsetek, plus 1000 zł kapitału, razem 2495 zł. Rata wzrosła zamiast zmaleć? Zdarza się. Ale jeśli oprocentowanie zmaleje do np. 4%, to ta sama rata odsetkowa wynosi 299.000 x 0,04 x 30/360 =996,67 zł zamiast spodziewanych 1245,83 zł. A co w przypadku raty „równej” (annuitetowej)? W razie spadku oprocentowania do 4% liczymy odsetki jako 299.496,23 zł x 0,04 x 30 / 360 = 998,32 zł, do tego 505,87 zł raty kapitałowej, razem 1504,19 zł zamiast spodziewanych 1753,77 zł… (oczywiście w razie wzrostu oprocentowania do 6% rata odsetkowa skacze do 299.496,23 x 0,06 x 30 /360 = 1497,48 zł, plus kapitał 505,87 zł, razem 2003,35 zł)

Jeśli będziecie się zastanawiać, który wariant harmonogramu wybrać, pamiętajcie o kilku rzeczach. Po pierwsze, wariant z ratami malejącymi jest zawsze tańszy – bo szybciej maleje kwota kredytu, od którego naliczane są odsetki (zresztą widzicie to powyżej); w naszym przykładzie ze stałym oprocentowaniem spłacając terminowo zapłacicie przy ratach malejących 188 tysięcy złotych odsetek, przy ratach równych 226 tysięcy odsetek. Tyle właśnie kosztuje „luksus” mniejszych rat na początku (powiedzmy sobie uczciwie, prawie wszyscy wolą musieć zapłacić mniej w miesiącu). Po drugie, przy wyliczaniu Waszej zdolności kredytowej bank musi brać pod uwagę najwyższą z przewidywanych rat – dlatego przy ratach stałych bank sprawdza, ile Wam zostaje na życie po zapłaceniu 1753,77 zł raty, a przy ratach malejących – po zapłaceniu 2250 zł. Jeśli zarabiacie „na granicy”… cóż, może ten kredyt nie jest tak bezpiecznym pomysłem, jak się Wam wydaje (ale to już refleksja niezwiązana bezpośrednio z tematem).

Na zakończenie jeszcze jedna kwestia, czyli proporcja odsetek do kapitału w wysokości raty. Jak nietrudno policzyć, w naszym przykładzie rat malejących odsetki na początku stanowią 55,5% raty i ten udział maleje z każdym miesiącem. W przykładzie rat równych (przy stałym oprocentowaniu) odsetki stanowią 71,3% pierwszej raty. Dużo? To teraz zrobimy eksperyment i wydłużymy okres kredytowania… I tak przy kredycie na 30 lat rata wynosi 1610,46 zł, w tym odsetki 77,6%; przy okresie kredytowania 35 lat rata wynosi 1514,06 zł, w tym odsetki 82,6% – a przy kredycie 40-letnim (znam takie) w racie 1446,59 zł odsetki stanowią aż 86,4%… Tak, to po prostu kwestia jak mało kapitału chcemy oddawać, odsetki będą tykały nieubłaganie zawsze według tej samej formuły, im dłużej, tym więcej (z czego prosty i logiczny wniosek, że im szybciej spłacamy, tym mniej odsetek zapłacimy), i nie jest to żaden spisek bankowców, tylko elementarna matematyka.

Niestety, ludzie procenty wolą kojarzyć zupełnie inaczej.

VAT, prąd, szok

Patrzę na moje roczne rozliczenie za prąd (sprzed roku, szok cenowy prawdopodobnie wkrótce przede mną). Wynika z niego, że zużywam rocznie niecałe 4000 kWh, zapewne więcej niż przeciętne polskie gospodarstwo domowe (wg danych GUS za rok 2018 średnie zużycie energii elektrycznej w gospodarstwie domowym wynosiło 2375 kWh). Dla uproszczenia przyjmijmy że łączna prognozowana wartość należności za prąd to 3000 zł za cały rok, czyli 250 zł miesięcznie (płacę raz na dwa miesiące po pięćset).

W tej kwocie 3000 zł mamy 2.439,02 zł wartości netto i 560,98 zł podatku VAT (wg stawki 23%). Policzmy sobie co by było, gdyby zgodnie z płynącymi z różnych stron pomysłami obniżono VAT (tylko na prąd lub w ogóle) do stawki 15% – wtedy VAT za cały rok wynosi 365,85 zł, całość prognozy 2804,87 zł, a miesięczna płatność 233,74 zł. Czyli miesięcznie zyskuję 16,26 zł, a rocznie 195,13 zł.

Jak nietrudno zauważyć, proporcje będą identyczne u każdego – czyli jak ktoś mniej prądu zużywa (ile wynoszą Wasze faktury, miesięczne lub dwumiesięczne), to zaoszczędzi na tej obniżce mniej (to gospodarstwo domowe ze średnim krajowym zużyciem jakoś około dychę miesięcznie), a jak ktoś zużywa go więcej – to odpowiednio więcej. A gdyby tak…

Wyobraźmy sobie, że zamiast obniżać VAT na prąd, przyznajemy każdemu gospodarstwu domowemu specjalny Bon Energetyczny, który może posłużyć tylko na sfinansowanie zakupu prądu (znaczy nie mam nic przeciwko temu żeby to rozszerzyć też na gaz czy nawet węgiel, ale zostańmy dla uproszczenia przy prądzie), a przez dostawcę energii zaliczany jest tylko na pokrycie podatku VAT (technicznie to wyjątkowo proste, środki z Bonu będą księgowane na rachunek VAT, który dostawca i tak posiada obowiązkowo). Niech taki Bon wynosi 150 zł rocznie.

Co to daje? Zwykłemu Kowalskiemu daje to 150 zł do ręki (o tyle mniej musi wydać na prąd w trakcie roku) – znacznie więcej niż zyskałby na obniżce VAT. Dla biedniejszego Kowalskiego to zapewne znacznie ważniejsza kwota niż dla mnie, nie mówiąc o osobie która zużywa prądu rocznie za – powiedzmy – 15 tysięcy. Ta ostatnia osoba na pewno wolałaby obniżkę VAT, bo wtedy jej rachunki spadłyby rocznie o prawie tysiąc złotych, a Bon daje jej kilkakrotnie mniej…

No, ale podobno VAT trzeba obniżać, bo jest degresywny i nic innego się z tym nie da zrobić.

nowy ład, nowe przelewy

Na wstępie powinienem w zasadzie przeprosić za przekręcenie nazwy sztandarowego programu rządu – ja w zasadzie wiem że to Polski Ład, a nie Nowy Ład, ale nie poradzę na odruch, i nie mam na myśli że Premier Morawiecki nowym Prezydentem Rooseveltem jest. A poza tym tak mi pasuje do tytułu.

Więc przechodząc do tak zwanej rzeczy, podobno tenże Ład jest błędem na błędzie (twierdzą ci, którzy go nie lubią, oraz ci, którzy muszą czytać wprowadzające go przepisy, niekoniecznie z tych samych powodów). Kluczowym dowodem ma być, że oto ludzie dostają niższe wypłaty niż miesiąc temu (jeśli ktoś dostaje w styczniu wypłatę za grudzień, albo już na początku miesiąca dostaje wypłatę za styczeń, to właśnie zetknął się z zasadami rozliczania podatku i pobierania zaliczek).

A jak jest naprawdę? Zacznijmy od odrobiny teorii. Polski Ład dla większości ludzi (jak ktoś chce, niech bada dokładny procent podatników) obniża obciążenia dochodu, ponieważ podwyższa kwotę wolną od podatku z kwoty (zasadniczo) 3.089 zł do kwoty 30.000 zł (zasadniczo, bo w dotychczasowych przepisach był to skomplikowany mechanizm, niemniej w granicach rocznego dochodu między 13 a 85 tysięcy kwota wolna była stała). Owszem, jednocześnie dokonuje małej rewolucji w zakresie składki zdrowotnej – dotąd jej większość była od podatku odliczana, teraz funkcjonuje obok. W praktyce oznacza to, że potrącenie z dochodu wynosiło dotąd 18,25% dochodu minus kwota 525,12 złotych, natomiast od tego roku potrącenie wynosi 26% minus kwota 5.100 złotych. Zasadniczo każdy może sobie teraz policzyć umiarkowanie skomplikowane równanie – ale od razu powiem, że w nowych przepisach potrącenia są niższe dopóki miesięczny dochód (nie pensja brutto, tylko dochód do opodatkowania) nie przekracza 4.919,22 zł, czyli 4065 zł na rękę.

Logicznym wnioskiem jest, że powyżej tej kwoty na Polskim Ładzie podatnik „traci” (czyli powinien mieć potrącane więcej niż dotąd), i jest to efekt absolutnie normalny (jeden traci, drugi zyskuje, ten co zarabia więcej, wciąż ma na rękę więcej). Twórcy Ładu zlękli się jednak skutków własnego Ładu i wprowadzili koszmarnie skomplikowaną „ulgę dla klasy średniej” (którą należałoby wyrzucić do kosza), która przysługuje tylko wybranym podatnikom od wybranych dochodów (nie obejmuje np. emerytur, rent czy umów śmieciowych). Równie skomplikowane są zasady pobierania zaliczek na tę ulgę, z których na dodatek można zrezygnować (sporo ludzi zrezygnowało bojąc się, że na koniec roku część tej ulgi będzie musiało oddawać). W efekcie ich wypłaty będą niewątpliwie niższe (za to w przyszłym roku dostaną zwrot w rocznym rozliczeniu).

Innym źródłem problemu staje się praca w kilku miejscach naraz. Wspomnieliśmy powyżej, że przy miesięcznej wypłacie do 4065 zł Nowy Ład powinien być dla podatnika korzystny. Co jednak jeśli tę wypłatę dostaje z dwóch różnych miejsc? Otóż pojawia się pytanie, gdzie będzie uwzględniana kwota wolna od podatku. Każdy pracownik u swojego pracodawcy składał oświadczenie, czy to jego wskazuje jako właściwego do uwzględniania kwoty wolnej (nikt tego nie kontrolował, to było poza systemem) – a nawet jeżeli zrobił to w dwóch miejscach naraz, to w najgorszym wypadku pobrano mu w trakcie roku zaliczki zbyt małe o 525,12 zł, i tyleż trzeba było(by) dopłacić w rozliczeniu rocznym. Kiedy jednak kwota wolna znacząco wzrosła, to i różnica się robi znacząca. Spójrzmy sobie na przykład.

Wyobraźmy sobie osobę, która pracuje w dwóch miejscach (na pół etatu), i w każdym z tych miejsc ma dochód do opodatkowania 2400 zł (nie przeliczam ile to oficjalnie brutto, bo mi się trochę nie chce włączać starych kalkulatorów płacowych). Co jest ważne – w tym miejscu pracy, gdzie jej uwzględniają kwotę wolną od opodatkowania, otrzymywała na konto 2005 zł (zaokrąglone do pełnej złotówki), natomiast w tym drugim 1962 zł. Różnica prawie niezauważalna. Osoba taka łącznie dostaje 3967 zł, więc zgodnie z tym co wcześniej pisaliśmy, powinna na Nowym Ładzie skorzystać. Jednakże, po Nowym Roku z jednego miejsca pracy dostaje 2184 zł, a z drugiego tylko 1776 – co tu się stało!!! (nawet jeśli łącznie straciła tylko 7 zł) Otóż „problemem” jest to, że przy niższych jednostkowych zarobkach nie sposób wykorzystać w pełni kwoty wolnej od podatku, wynoszącej de facto 2500 zł (a przy braku kwoty wolnej realne obciążenie natychmiast rośnie). Pracodawca rozliczając wynagrodzenie 2400 zł stwierdza, że podatek jest zerowy (potrąca tylko składkę zdrowotną), drugi pracodawca nalicza zaliczkę od całych 2400 zł – przez co 100 zł kwoty wolnej pozostaje „niewykorzystane” (podobnie jak przy uldze dla klasy średniej, „zwróci się” w rocznym zeznaniu).

Nie aspiruję w tym miejscu do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania o możliwe przyczyny zmniejszonych wskutek Nowego Ładu poborów – każdy przypadek trzeba by było przeliczyć na kalkulatorze (w ogóle nie analizowaliśmy np. wpływu umów śmieciowych). W każdym razie jeżeli ktoś dostaje mniej niż dotąd, to najprawdopodobniej dostaje niemało i z kilku źródeł.

państwo Kowalscy płacą podatki pośrednie

Pan Kowalski jadąc do pracy zjechał na stację benzynową (auto bez paliwa nie pojedzie). Zatankował 25 litrów benzyny po 6 zł, a przy kasie dorzucił dwie paczki fajek po 15 zł i flaszkę za 20 zł, w końcu weekend. Zapłacił 200 zł i pomyślał sobie, żeby gdyby obniżyli VAT to byłoby o wiele taniej.

Po pracy pan Kowalski pojechał jeszcze z żoną do marketu na tygodniowe zakupy dla rodziny. Godzinę chodzili między półkami (to co zwykle, więc szybko), pół godziny stali przy kasie, pani Kowalska wyjęła z portfela 200 zł

– Gdyby obniżyli VAT, to płacilibyśmy znacznie mniej! – powiedział w domu poirytowany pan Kowalski.
– Zaś głupoty gadasz – zgasiła go pani Kowalska. – Pokaż mi tu zaraz paragon i swój paragon ze stacji!

Na paragonie pani Kowalskiej widniało:
– towary opodatkowane stawką 23% 41,49 zł, w tym 7,76 zł VAT
– towary opodatkowane stawką 8% 5,24 zł, w tym 0,39 zł VAT
– towary opodatkowane stawką 5% 153,27 zł, w tym 7,30 zł VAT

– Widzisz – tłumaczyła pani Kowalska – w zwyczajnych zakupach tego VAT jest niewiele, bo na najważniejsze rzeczy są obniżone stawki. Oczywiście, mogłoby być jeszcze mniej, ale nawet gdyby zrobili 0% VAT zamiast obniżonej stawki, to wydałabym o 7,69 zł mniej.

Na paragonie pana Kowalskiego widniało:
– paliwo 150 zł, w tym VAT 23% 28,05 zł, akcyza 37,85 zł, opłata paliwowa 4,13 zł
– wódka 20 zł, w tym VAT 23% 3,74 zł, akcyza 12,55 zł
– papierosy 30 zł, w tym VAT 23% 5,61 zł, akcyza 18,90 zł

– O rany! – zdumiał się pan Kowalski. – To z tego mojego paragonu VAT to 37,40 zł, a inne podatki pośrednie aż 73,43 zł?
– No właśnie – wzruszyła ramionami pani Kowalska. – Gdyby powrócili ten VAT do dawnej stawki tak jak Tusk obiecał, to zapłaciłbyś tego VAT 35,77 zł, czyli o 1,63 zł mniej. A gdyby go obniżyli do tych 15% jak Kopacz proponowała, to tego VAT byłoby 24,39 zł, czyli całe 13,01 zł mniej.
– A gdybyś jeździł komunikacją publiczną jak ja – wtrącił stojący w drzwiach pokoju młody Kowalski – to w bilecie za 150 zł zapłaciłbyś 11,11 zł VAT (8%), czyli i tak mniej niż gdyby przeszła propozycja Kopacz z 15% VAT na benzynę.

– To teraz przynieś mi jabłko (VAT 5%) – uśmiechnęła się do męża pani Kowalska – I zrób mi drinka, skoro już kupiłeś ten towar akcyzowy.

PS na paragonach nie ma akcyzy, może szkoda, skoro na fakturze za wodę jest nawet opłata za zajęcie pasa drogowego

nowe ładki

Widmo krąży po Polsce – widmo zmian w systemie podatkowym, zwanych potocznie Nowym Ładem. Dyskusje wzbierają, bo slajdy w Powerpoincie i deklaracje z konferencji prasowych zostały przełożone na język przepisów, projekt wielkiej nowelizacji (jak pierwszy raz ją przeglądałem to zażądałem napisania od nowa ustawy o PIT, bo już i tak ani się nie da jej czytać, ani nawet za bardzo po niej nawigować) został opublikowany. Pojawiły się kalkulatory udające symulację ile kto na Nowym Ładzie straci…

Ja tam w obce kalkulatory nie wierzę, wolę samemu posprawdzać, więc z pewną taką niechęcią do projektu zajrzałem. Oczywiście, bez trudu znajduje się w nim to co najłatwiejsze do znalezienia, czyli kwotę wolną od PIT w wysokości 30 tysięcy złotych (choć zapisane jako kwota do odjęcia od podatku). Znacznie bardziej z wielu względów ciekawiło mnie jak to dokładnie ma być z tą składką zdrowotną, którą na działalności gospodarczej ma się płacić od całości dochodów – a tu i diabeł, i inni szatani czynni są w szczegółach. I powiem wam…

Więc zasadniczo podstawą składki zdrowotnej ma być dochód podatkowy – pomniejszony o zapłacone składki na „zwykły ZUS” (w przyszłym roku, powiedzmy dla uproszczenia, 1200 zł). Jeżeli więc ktoś zarobi – po opłaceniu kosztów – 10 tysięcy miesięcznie, to składkę zdrowotną 9% zapłaci od 10.000-1.200=8.800 zł, czyli 792 zł. Wygląda niemało, zwłaszcza że wg luźnych szacunków wg dotychczasowych zasad przyszłoroczna składka zdrowotna wynosiłaby ok. 400 zł. Jeżeli ktoś zarobi w miesiącu 5200, to składka zdrowotna 9% od 5.200-1.200=4.000 zł wyniesie już tylko 360 zł, mniej niż w tym roku… A jak ktoś będzie mieć słaby miesiąc (bo wpadnie składka na OC/AC albo z innego powodu) i zostanie mu 2000 zł dochodu, czyli po odliczeniu składki ZUS 800 zł… wstrzymajcie konie, aż tak dobrze nie będzie, miesięczna podstawa składki zdrowotnej nie może być niższa niż minimalne wynagrodzenie, czyli w przyszłym roku najprawdopodobniej 3000 zł, a więc 270 zł trzeba będzie wybulić tak czy siak. I na dodatek trzeba będzie co miesiąc do ZUS wysyłać informację ile wyniósł dochód (do urzędu skarbowego aktualnie nie trzeba, nie wiem czy sam ZUS będzie z tego powodu szczęśliwy).

Jeśli jesteście czujni lub macie doświadczenie, to macie na końcu języka pytanie: zaraz, to czy jeśli płaci się od rzeczywistego dochodu, a w niektórych miesiącach (kiedy jest niski dochód lub zgoła strata) więcej, to czy to nie powinno być jakoś wyrównywane? Otóż… i tak, i nie. Nie, bo nie ma mechanizmu rozliczania tego na bieżąco. Tak, bo można to zrobić – uwaga – po zakończeniu roku. Pod warunkiem jednak że złoży się w terminie wniosek (pomijam inne drobiazgi), a jak się wniosku w określony sposób nie złoży to umarł w butach.

Oczywiście, to tylko PROJEKT i to jeszcze nawet nie skierowany do Sejmu, tylko na etapie konsultacji społecznych. Jeżeli to jednak przejdzie w takiej formie (a mam w sobie wystarczająco dużo pesymizmu, żeby w to wierzyć), to czeka nas sporo zabawy.

wimbledońskie podatki

Wyobraźmy sobie osobę grającą w tenis (dla uproszczenia pomińmy płeć tej osoby), która wybrała się do Anglii na turniej na kortach Wimbledonu i poszło jej znakomicie. Emocje, endorfiny, sława, zdjęcia z kibicami, wywiady.. (wizyty w zakładach pracy raczej niekoniecznie, to już nie ta epoka) Ale też – nie ukrywajmy – pieniądze, osoba wygrywająca turniej zarabia 1,7 mln funtów, osoba, która tylko wystartowała w pierwszej rundzie, zarobiła funtów 48 tysięcy.

Zarobiła… znaczy można opodatkować. Osoba z Polski, zakładamy, płaci podatki w Polsce; już te 48 tysięcy funtów „za start” to po obecnym kursie ze ćwierć miliona, urząd skarbowy uśmiecha się drugą stawką, a jak sukces to nawet danina solidarnościowa patrzy z zaciekawieniem… Zaraz, chwilunia, a co na to Her Majesty’s Revenue and Customs? A HMRC na to: to miło, że do nas przyjechałeś, skoro u nas zarobiłeś, to serdecznie dziękujemy za podzielenie się z nami, dola wynosi 45% (czyli osoba odpadająca w pierwszej rundzie zostawia królowej 21.600 funtów podatku, a wygrywająca drobne 765 tysięcy funtów). Nie wspominajmy już nawet o tym, że HMRC patrzy z uwagą na opaskę z nazwą sponsora i delikatnie przypomina, że czas pobytu w gościnie królowej uważa za czas pracy na rzecz sponsora, zatem odpowiednia część wynagrodzenia od sponsora to też zarobek uzyskany w Anglii, podlegający opodatkowaniu…

Co na to nasz rodzimy urząd skarbowy? Patrzy ze smutkiem na kwit o potrąceniu 45% podatku, bo jednak rodzima stawka niższa. Niższa, a podatek potrącony przez HMRC odlicza się od podatku należnego w Polsce. Uff, tylko do wysokości tego co byloby do zapłaty w Polsce.

Nie zarabia to państwo polskie na wimbledońskich wiktoriach, oj nie zarabia.

pan Cogito kupuje bilety online

Był weekend, wieczór był ciepły i cichy… i wtedy rodzina uprzejmie przypomniała mi o konieczności nabycia Juniorowi biletów kolejowych, żeby biedne dziecko mogło rano do szkoły dojechać (przesiadka na pociąg daje w miarę pewność dojechania na czas, a i tak wychodzi godzinę pięć przed pierwszym dzwonkiem). Westchnąłem więc, spojrzałem na rozpiskę którą mi dali (bo to w różne dni na różne godziny, a najlepiej jakbym z góry na cały tydzień), wstukałem adres w przeglądarce. Po króciutkim namyśle założyłem szybko konto w serwisie kolejowym, żeby mieć mniej wpisywania, zalogowałem się, zacząłem wybierać dane połączenia…

I wtedy nastąpił pierwszy zonk. Kiedy już podałem wszystkie dane, zorientowałem się, że nie ma żadnej opcji dokonania zbiorczej płatności, czyli za każdy bilet za pięć złotych będę musiał dokonywać osobnej płatności. Rozejrzałem się jeszcze trzy razy po serwisie, stwierdziłem, że nie ma… na Mariolę, przeszedłem do płatności. Wybrałem płatność kartą, nawet zdecydowałem się podpiąć na stałe kartę (z niskimi limitami), zatwierdziłem… Bank wszedł w tryb Bardzo Poważnej Autoryzacji, nakazał wpisanie przesłanego SMSem kodu 3d secure, po czym postanowił zadać mi jeszcze pytanie kontrolne, na które powoli wpisywałem odpowiedź żeby się nie pomylić (brak opcji podglądu)… Uff, bilet kupiony, nawet dwa maile przyszły, jeden informujący o płatności pięć złotych, drugi z biletem. Pora na kolejny… musiałem zacząć od ponownego logowania, dane na szczęście już były w systemie, klik, klik, zapłać… bank powtarza procedurę Bardzo Poważnej Autoryzacji zakupu biletu za pięć złotych… Po trzecim bilecie miałem dość i odmówiłem dalszej współpracy, stwierdzając że powrócimy do tematu w środę (a ja może do tej pory wymyślę bardziej praktyczny system kupowania tych biletów).

Wracam w poniedziałek do domu i niemal od progu czeka mnie informacja, że wiesz tata, tak się składa że we wtorek zmienili mi godzinę rozpoczęcia, więc ten bilet jest jakby do niczego.. Uśmiechając się przez zgrzytające zęby otwarłem maila z biletem na wtorek, kliknąłem linka „Zwrot”. Przeniosło mnie do systemu, gdzie zostałem poproszony o kliknięcie przycisku „wyślij maila z żądaniem zwrotu”. W otrzymanym mailu należało kliknąć linka „Zwrot biletu”, który przenosił do strony w systemie ze słowem „Potwierdź zwrot (pamiętając że przy zwrocie potrącane jest pięćdziesiąt groszy). Teraz już tylko logowanie, wybór, Bardzo Poważna…

Wracam we wtorek do domu i niemal od progu słyszę, że wiesz, kochanie, ten bilet na środę też już jest nieodpowiedni i trzeba w jego miejsce nowy…

Notkę napisałem w oczekiwaniu na potwierdzenie płatności (żeby ominąć Bardzo Poważną Autoryzację, postanowiłem zapłacić pięć złotych Szybkim Przelewem). Na szczęście potwierdzenie zdążyło przyjść zanim dziecko poszło spać.

Bilet na czwartek kupię w środę, bilet na piątek – w czwartek. Potem będzie już z górki, bo Junior ma tydzień zdalnego, a na czerwiec dostanie miesięczny, za który zapłacę raz i tylko raz…

Gdyby ktoś pytał to pięć złotych to uproszczenie. A tytuł dla atencji (i nie miałem pomysłu).