polonijny miks(t)

z dedykacją dla Piotrka za to że swoim komentarzem zmotywował mnie do pisania

Polskość. Polacy – jak zapewne większość nacji – rozchodzili się po świecie we wszystkie strony, gdzieniegdzie się osiedlali jak Skłodowska czy Domeyko, gdzie indziej zostawiali przejściowy ślad jak Strzelecki czy Czerski. Jednym z naszych ulubionych sportów (i pewnie nie tylko naszych) jest odszukiwanie polskich korzeni, sam nie jestem od tego wolny, choć żartem raczej zwykle.

Skończył się właśnie turniej Australian Open (daję słowo, jak zaczynałem pisać jeszcze trwał, Włoch – jak samo nazwisko wskazuje z włoskich Tyrolczyków – Sinner pokonał Rosjanina Miedwiediewa). W pewnej chwili zauważyłem, że w ćwierćfinałach miksta wśród 16 zawodników występowali Gadecki, Dabrowski, Zieliński, Krawietz, Skupski i Krawczyk (reprezentujący kolejno Kanadę, Australię, Polskę, Niemcy, Wielką Brytanię i USA, pary na zwykłych turniejach nie muszą się składać z zawodników tej samej nacji, to nie igrzyska olimpijskie). Oczywiście nie zgłębiałem życiorysów każdego z nich, ale brzmienie nazwisk jest tak typowo polskie, że wydaje się mało prawdopodobne żeby ich przodkowie pochodzili skąd indziej. Połowa z nich dotarła aż do finału…

I w tym miejscu możemy dać upust radości, bo na koniec górą był najbardziej polski z polsko wyglądających zawodników – mistrzem Australian Open 2024 został Jan Zieliński (w parze z Chinką z Tajwanu, Su-wei Hsieh)!

stop top

Odbył się kolejny tradycyjny Top Wszech Czasów, już nie Trójkowy (oficjalnie Radia 357, ale nawet na stronie Topu w wikipedii jest traktowany jako kontynuacja Trójkowego). Wygrał ktoś z usual suspects*, choć przyznam, że kiedy włączyłem się w okolicach miejsca czwartego i spojrzałem na wyniki, to z niedowierzaniem szukałem, kto jeszcze będzie na podium, bo wszyscy pozostali usual suspects byli gdzieś niżej… ostatecznie okazało się, że śmierć Sinead O’Connor w lecie spowodowała chyba głosowanie nostalgiczne, nie powiem żeby mi się efekt nie podobał, Nothing Compares To You po raz pierwszy w historii wylądowało na podium i to przed Dire Straits. Ale ja właściwie nie o tym.

Pisałem już niejeden raz na blogu, że obecna formuła Topu zasadniczo mnie nudzi – bo o ile tworzy się przyjemna playlista (zwłaszcza dla starszych ludzi), to z punktu rywalizacyjnego jest to równie ciekawe jak analiza układu sił w dowolnym politbiurze, a muzycznie ugrzęzło w przeszłości, jakby teraźniejszość nie istniała. A ponieważ postulowałem już – kiedyś pół żartem, teraz coraz bardziej serio – żeby Top ograniczyć do piosenek z XXI wieku, to o świcie przejrzałem pod tym kątem wyniki Topu 2023.

Otóż w Topie brało udział 357 utworów. W miarę staranne liczenie (z Excelem i Googlem) powiedziało mi, że z tych 357 w roku 2000 lub później powstało 39 (czyli 10,92%). Czy w XXI wieku nie powstaje dobra muzyka? Czy też tylko chcemy głosować na piosenki które znamy i lubimy? Spojrzenie na miejsca zajęte przez utwory XXI-wieczne sugeruje, że to drugie – w pierwszej pięćdziesiątce jest jeden (liczbowo: 1) utwór „z „współczesny”, czyli nieszczęsne Again Archive (pozycja dziewiąta). W drugiej pięćdziesiątce dodatkowo trzy (Amy Winehouse, Gotye i Adele). W trzeciej pięćdziesiątce kolejne dwa… (Lady Gaga i ponownie Adele).

O ileż bardziej odświeżająco i kolorowo byłoby, gdybyśmy jednak odrzucili cały ten balast Piosenek Które Zawsze Będą Za Nisko i pobawili się tym, co świeższe. Bo nikt nie powiedział, że tylko w 70s/80s/90s nagrywano ładne piosenki, a w obecnych czasach nie powstają piosenki ponadczasowe, którymi za 20-30 lat ktoś będzie katował młodszych jako evergreenami.

Zostawiam Was z jednym z najlepszych utworów lat ostatnich. Nie, w Topie go nie było.

*Bohemian Rhapsody

wystrzałowego

Wyobraźcie sobie, że zamierzacie przyjemnie spędzić długi wieczór w miłym towarzystwie, przy trunkach, muzyce i sympatycznych zajęciach. Ciemno się na dworze zrobiło (wiadomo, w zimie dzień krótki), zaczynacie się rozgrzewać…

Nagle w ogrodzie za domem coś wybucha. Raz, drugi. Patrzycie z niedowierzaniem, może z przerażeniem. Po chwili spostrzegacie że za wybuchem idą smugi pocisków, w popłochu odskakujecie od okien. Pękają szyby, kanonada za oknem nasila się.

Do domu wskakują podejrzane, zamaskowane, uzbrojone typy. Jesteście wystraszeni na śmierć. Typy tymczasem rozglądają się po domu, czegoś szukają. Znaleźli fajerwerki przeznaczone na strzelanie po północy. Co oni robią??? Biorą i odpalają je w salonie, w waszej obecności. Co za hałas, co za błyski, co za smród, przecież oni wszystko tu poniszczą…

Wszystkim tym, którzy potrafią witać Nowy Rok/świętować dowolną inną okazję bez walenia petardami i fajerwerkami, życzę spokojnego roku 2024. Pozostałym życzę takiego wieczoru jak opisano powyżej, w końcu to mniej więcej ich wizja świętowania, tylko na ich własnym podwórku, a nie na cudzym.

w kibbutzu, jak to w kibucu

Kibuc to taka jakby wieś, niewielkie skupisko ludzi, wszyscy się znają. Nie będę tu akurat rozwijał historii, teorii ani praktyki kibbutzu, zamierzam opowiedzieć tylko krótką historyjkę. Mieszkali sobie w jednym kibucu niejaka Margalit i niejaki Gadi. Pobrali się, mieli dzieci (później dzieci sprawiły im wnuki). Po jakimś czasie się rozwiedli, mieszkali dalej w tym samym kibucu. Gadi zamieszkał w tym samym kibucu z niejaką Efrat, młodszą od Margalit o 9 lat, która miała swoje dzieci i wnuki.

7 października 2023 roku do kibucu, w którym mieszkali Margalit, Gadi i Efrat, wtargnęli hamasowscy bandyci. 78-letnia Margalit, Gadi, córka i wnuczki Efrat został uprowadzone do Strefy Gazy i przetrzymywani jako zakładnicy. Efrat została zamordowana we własnym domu.

Dziś hamasowscy bandyci zwolnili pierwszą grupę zakładników. Wśród 13 uwolnionych Izraelczyków jest Margalit, jest Doron, córka Efrat, jest dwuletnia Awiw, wnuczka Efrat, jest pięcioletnia (piąte urodziny „obchodziła” uwięziona w hamasowskim tunelu) Raz, wnuczka Efrat. Gadi nadal jest przetrzymywany.

lustereczko powiedz przecie…

…co jest za nami?

Jeżdżę regularnie samochodem już parę dekad, odruch zerkania w lusterka – centralne lub boczne – mam wyrobiony. Na tyle wyrobiony, że chodząc pieszo – zwłaszcza przy wymijaniu ludzi – łapię się na tym, że chcę zrobić szybkie spojrzenie w bok, w kierunku nieistniejącego lusterka (które czasem zupełnie by się przydało, nawet śmialiśmy się z żoną że mógłbym sobie zainstalować, pewnie w jakichś śp. Google Glasses wyświetlacz mógłby być połączony z kamerką umieszczoną za uchem).

Zacząłem w tym roku trochę jeździć na rowerze, w zasadzie wyłącznie na miejskim (stację mam o kilometr od domu, przyjemny spacer na rozgrzewkę i roztrenowanie po). Nie jeździłem od ho-ho-ho, jeżeli powiem od XX wieku to pewnie się nie pomylę, w każdym razie sam nie wiedziałem na ile na początek będę trzymał pion (nie przewracam się). I jedna rzecz mnie w tych wszystkich współczesnych rowerach uderzyła: brak lusterek. Wiem, nie są obowiązkowe, wiem, trudno je umieścić tak, żeby się dobrze trzymały i nie przekręcały się (nie mówiąc o tłuczeniu się czy urywaniu). Niemniej ilekroć mam wykonać jakikolwiek manewr i w tym celu obracać się przez ramię, to bardzo mocno odczuwam, że mi tego lusterka brakuje (pewnie jakbym miał własny rower to dawno bym kombinował jeśli nie z lusterkiem, to z uchwytem na telefon, który by wyświetlał obraz z kamery selfiakowej).

Do pisania tej notki sprowokował mnie głośny dziś incydent pomiędzy autobusem a rowerem gdzieś w Łodzi, kiedy to rowerzysta raźno jechał środkiem drogi (przy linii środkowej), a kierowca autobusu równie raźno postanowił go wyprzedzić, lecz pojechał także blisko linii środkowej, przez co doszło do drobnej kolizji (rowerzysta się przewrócił nie wpadając pod koła autobusu, stanu pojazdów nie badałem). Zostawię na uboczu szczegółowe rozważania kto zawalił (moim zdaniem obaj), tu wyrażę tylko jedną myśl: otóż gdyby ten rowerzysta miał w swoim rowerze lusterko, to najprawdopodobniej… wróć, miałby dużą szansę zauważyć w lusterku wielki zaczynający wyprzedzanie autobus, wystarczyłoby zjechać o pół metra w prawo (zgodnie z przepisami o ruchu drogowym), żeby do incydentu nie doszło.

Kochajcie swoje lusterka, zupełnie nie narcystycznie.

czas zimowy, ale

Dziś w nocy po raz kolejny zmieniliśmy czas letni na zimowy. Z tej okazji powróciły wszystkie dyskusje o tym czy utrzymywać mechanizm zmiany czasu (w Parlamencie Europejskim trwały prace nad jego likwidacją w Unii), czy też się go pozbyć, a jeżeli się pozbyć – to czy zostawić czas zimowy (naturalny dla naszego kraju), czy też letni (czyli czas słoneczny dla Kijowa). Zwolennicy czasu letniego argumentują, że dzięki temu mamy nieco więcej światła słonecznego popołudniu…

Przyszedł mi do głowy w związku z tym pewien eksperyment. A gdyby tak zarządzić odgórnie, że – zima czy lato – biura zamiast o 9 zaczynają pracę o 8, lekcje w szkołach zamiast o 8 zaczynają się o 7, urzędy zamiast o 7-7.30 zaczynają pracę o 6-6.30, pierwsza zmiana w fabrykach czy sklepach rusza nie o 6 tylko o 5… Ba, nawet Wiadomości TVP niech są nadawane nie o 19.30, tylko o 18.30. Dziwne? Ale jak wszyscy wcześniej wstaną i rozpoczną codzienne obowiązki, to wcześniej skończą i będą mieli więcej światła słonecznego po zakończeniu! Było nie było, taka propozycja ma dokładnie taki sam efekt jak przejście na czas letni – tylko godziny mają inne numerki. A że widzimy dzięki temu, ilu ludzi zimą wychodziłoby z domu co rano w ciemności i część dnia pracy spędzało po ciemku

Tu nasuwa się ogólna refleksja, że tak naprawdę przyjęty czas (strefa czasowa) ma jedynie funkcję porządkującą rzeczywistość. Z niczego bowiem nie wynika, że szkoła powinna się zaczynać 8 godzin od umownej północy (czyli mniej więcej 4 godziny przed kulminacją słoneczną), a telewizyjny prime-time 8 godzin od umownego południa. Równie dobrze moglibyśmy przyjąć, że zamiast „stałej” pory południa (12) będziemy ustalać godziny licząc od momentu wschodu lub zachodu słońca – tyle że wtedy mielibyśmy „dziwne” godziny początku i końca doby (dlatego trzymamy się zerowania zegara o północy). Niestety, jeżeli dzień (od wschodu do zachodu słońca) trwa u nas od 7,5 do 17 godzin, to ciężko jest tak ułożyć plan dnia, żeby zaspokajał potrzeby wszystkich przez cały rok.

tyle pytań, a odpowiedzi…

Więc mamy mieć referendum (piszę „mamy mieć”, bo formalnie wciąż nie ma uchwały Sejmu je zarządzającej, choć pytania już nam zostały teatralnie przedstawione). Z referendum jest tak, że najpierw się głosuje, a potem się czasem okazuje, że z wynikami coś trzeba zrobić (czasem, czyli jeśli w głosowaniu najpierw weźmie udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, a potem okaże się, że z tych co wzięli udział, uzyskano większość dla jakiejś odpowiedzi, tak, chciałbym zobaczyć remis przy milionach głosów). A co trzeba zrobić – to dopiero jest pytanie!

Czwarte pytanie (tak, kolejność sobie wybieram) ma brzmieć:
Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?

Pozytywna odpowiedź na to pytanie zobowiązuje rząd do niezwłocznego podjęcia czynności zmierzających do likwidacji bariery (tu jest pytanie z kategorii „co poeta miał na myśli”, czyli czy przewidziany w art. 67 ustawy o referendum ogólnokrajowym termin 60 dni od ogłoszenia uchwały o ważności referendum jest terminem na zakończenie tej likwidacji, czy jednak tylko najpóźniejszym terminem na podjęcie tych czynności). A odpowiedź negatywna? Oznacza dosłownie tylko, że rząd ma nie podejmować takich czynności, a czy stanowi zakaz podjęcia ich w przyszłości…

Pierwsze pytanie ma brzmieć:
Czy popierasz wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw?

Zanim odpowiemy co oznacza pozytywna odpowiedź na to pytanie, najpierw wyjaśnijmy dwie kwestie. Po pierwsze, na dziś (wg danych podanych przez inne osoby, sam nie sprawdzałem) mamy dziś w Polsce 18 przedsiębiorstw państwowych, w tym kilka w stanie upadłości lub likwidacji. Po drugie, co do zasady dziś przedsiębiorstwa państwowego sprzedać nie można – można je jedynie skomercjalizować, czyli przekształcić w spółkę (a o sprzedawaniu państwowych spółek pytanie milczy). Zatem pozytywna odpowiedź na to pytanie oznacza, że Sejm powinien uchwalić ustawę „o wyprzedaży przedsiębiorstw państwowych”, zapewne zmierzającą do sprzedaży tych ostatnich 18 bez konieczności przekształcania ich w spółki. Natomiast negatywna odpowiedź w żaden sposób nie przeszkadza ani w komercjalizacji tych przedsiębiorstw, ani w późniejszej sprzedaży po tej komercjalizacji, ani tym bardziej w sprzedaży (lub wyprzedaży) spółek powstałych w wyniku komercjalizacji przed referendum.

Trzecie pytanie ma brzmieć:
Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?

Zostawmy już na uboczu pytanie o jaki mechanizm chodzi, czy jakiś konkretny, czy hipotetyczny przyszły (bo i co to jest biurokracja europejska). Zostawmy już na uboczu kwestię, że skoro pytanie dotyczy tysięcy, to nie ma wpływu na możliwość przyjęcia 1999 nielegalnych imigrantów. Zostawmy już na uboczu kwestię, że pytanie nie dotyczy imigrantów z Kaukazu, Nepalu, Bangladeszu, Birmy, Filipin, a może nawet Afganistanu (bo gdzie się właściwie ten Bliski Wschód kończy). Pozytywna odpowiedź nakazuje de facto przyjęcie tysięcy takich imigrantów (jeśli się znajdą chętni). A negatywna? Otóż negatywna jest całkowicie bez znaczenia, bo jeżeli zostanie przyjęty mechanizm relokacji na poziomie unijnym (na razie nie ma takiego który by nas zmuszał do przyjęcia imigrantów, bo przyjęliśmy tysiące uchodźców z Ukrainy), to państwo polskie nie ma żadnych instrumentów prawnych aby go podważyć „wynikiem referendum”. Prawo unijne stoi bowiem wyżej od krajowego, a wynik referendum nie jest równy Konstytucji, nawet gdyby chcieć argumentować że Konstytucja stoi wyżej (co jest tematem na zupełnie inne spory)…

Wreszcie ostatnie, czyli drugie pytanie ma brzmieć:
Czy jesteś za podwyższeniem wieku emerytalnego wynoszącego dziś 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn?

Otóż pozytywna odpowiedź zobowiąże rząd do przygotowania projektu ustawy podwyższającego wiek emerytalny (nie wiadomo o ile, więc wystarczy o miesiąc, żeby spełnić wymogi), a Sejm do jego uchwalenia. A odpowiedź negatywna? Czytając wprost, będzie oznaczała zakaz podwyższenia wieku emerytalnego. A jak długo taki zakaz miałby obowiązywać? Tego absolutnie nie wie nikt. Być może po wieki wieków. Być może do następnego referendum w tej sprawie (bo nie ma zakazu ponownego referendum). Być może do wyborów, które wygra partia głosząca potrzebę podwyższenia wieku emerytalnego (bo czemu głosowanie w referendum miałoby być ważniejsze od głosowania w wyborach). Być może do zmiany Konstytucji, wprowadzającej wyższy wiek emerytalny (Konstytucja stoi wszak wyżej niż wynik referendum). A być może do momentu uchwalenia ustawy podwyższającej wiek emerytalny, bo nie bardzo wiadomo w jaki sposób ktokolwiek miałby zakwestionować taką ustawę niezgodną z wynikiem niegdysiejszego referendum…

W sumie podobnie jest z tym czwartym pytaniem – nawet jak rząd rozbierze barierę wbrew wynikowi referendum, to żaden obywatel nie ma jak tego zakazać. A przynajmniej tak się na razie wydaje.

Pytanie, po co jest ma być w takim razie to referendum, to też temat na zupełnie osobną dyskusję.

PS Już po opublikowaniu notki pytania: pierwsze i drugie zostały zmienione (tak że analiza pytania pierwszego stała się kompletnie nieaktualna, a drugiego… właściwie sam nie wiem), ale już nie będę robić aktualizacji

wersja oszczędnościowa

Jest sobie taki mniej chyba znany (w dzisiejszych czasach trudno powiedzieć na ile coś stało się znane, a na ile nie) serial wyprodukowany przez Amazona i dostępny chyba tylko na jego platformie Amazon Prime pod tytułem „Upload” (polecam serdecznie!). Przedstawia on wizję świata z nieodległej już przyszłości, w której przed śmiercią można swoją świadomość załadować do rzeczywistości wirtualnej i „cieszyć się” życiem po śmierci oferowanym w prywatnych „hotelach”. Oczywiście, standard tego życia zależy od zasobności niezupełnie wirtualnego portfela (czy to zabranego ze sobą „do grobu”, czy to udostępnianego przez żyjących) – a najniższym poziomem oferty są „dwugigowcy”, czyli muszący przeżyć miesiąc na pakiecie danych 2GB, co wystarcza na powolne snucie się w suterenach (intensywniejszy ruch czy emocje zjadają więcej danych), niby życie, ale co to za życie…

Przypomniał mi się ten serial, kiedy wczoraj „zwariował” portal Twitter – po krótkim okresie powszechnego zdziwienia komunikatami „Limit dostępu został przekroczony”, sam Geniusz Południowoafrykańskiej Doliny Krzemowej wyjaśnił, że w trosce o najwyższą jakość usług musiał czasowo wprowadzić limity postów, jakie może użytkownik zobaczyć w ciągu dnia (obecnie chyba 1000 dziennie dla zwykłego użytkownika, i 10x więcej dla użytkownika płacącego abonament, nie wystarcza na pół dnia normalnego korzystania). Nie rozwodząc się nad przyczynami, efekt jest taki, że nie widzę tweetów napisanych dziś po godzinie 9 (bo wyczerpały limit), i być może nie zobaczę ich już wcale – bo kiedy limit się odnowi o północy (powiedzmy), to na razie wygląda to jakby zaliczał się tylko na nowe. Powszechny jest śmiech, że trzeba uważać co się czyta, bo się limit zmarnuje na głupoty… (jakby na Twitterze duża część czasu to nie były po prostu głupoty, napisałbym większość, ale nie chcę deprecjonować kont podających interesujące informacje). Niby życie, ale co to za życie…

I nagle przemknęła mi przez myśl, że ta sytuacja jest poniekąd metaforą naszej sytuacji. Jesteśmy przyzwyczajeni, że pewne rzeczy są dostępne w sposób praktycznie nieograniczony (ok, dostępnymi pieniędzmi). Woda? Leci z kranu – dopóki nagle się nie okaże, że przestaje lecieć; zwykle pomyślimy, że to tylko awaria, ale coraz bardziej realna staje się rzeczywistość, w której wody będzie po prostu za mało, miewamy już racjonowanie wody w miesiącach letnich, bo opadów za mało i za mocno wyeksploatowaliśmy wody podziemne. Prąd? Jest w gniazdku – choć bliżej nam do sytuacji, w której nie będzie dostępny o każdej porze, bo nie o każdej porze da się go wyprodukować z dostępnych źródeł. Żywność wszelkiego rodzaju? Jest w sklepie w szerokim wyborze, ale jeżeli zmniejszy się produkcja zbóż, mleka czy mięsa, to nagle się okaże, że wybór zostanie zmniejszony do artykułów bardziej podstawowych i dużo mniejszej ilości (w sumie pisałem kiedyś, że nie mam nic przeciwko, aby w sklepie czegoś brakowało). Internet? Leje się do nas gigabajtami (nie zliczę ile mogę wykorzystać, a tego nie robię), ale jeśli ktoś ograniczy dostępność łącz i przestrzeni dyskowych do zapisywania wszystkiego co się chce w internecie umieścić, czy to Błyskotliwe Rozważania, czy filmiki z zabawnymi pieskami… Niby będzie to życie, ale… będzie to życie jak przez setki lat, zanim się przyzwyczailiśmy do standardu wygodnego (żeby nie powiedzieć wygodnickiego) życia Pierwszego Świata?

droga do doskonałości wymaga cierpliwości

Zdjąłem wieko trumny w równe dwie minuty. W zdejmowaniu wieka, jak zresztą we wszystkim, praktyka prowadzi do perfekcji” (Alistair McLean, „Złote rendez-vous”, tł. Robert Ginalski)

To miała być rzecz rutynowa, jak co roku. Zabrałem się za rozliczenie podatku dochodowego dość wcześnie jak na mnie, bo już w pierwszej połowie kwietnia, a tak konkretnie to w Święta uznałem że mogę poświęcić część czasu przeznaczonego na oglądanie czy czytanie. Rutynowo wszedłem więc na stronę Ministerstwa Finansów, aby ściągnąć formularz, mechanicznie ściągnąłem, otworzyłem, zabrałem się do wypełniania… Stop. Próbując wypełniać zrozumiałem, że ściągnięty PDF to jest tylko skan do wydruku i złożenia ręcznego (co oznacza że musiałbym własnoręcznie liczyć i weryfikować każdą cyferkę). Wstrzymałem konie i wróciłem do strony.

Zamiast formularzy interaktywnych do wypełnienia w domu, Ministerstwo zaoferowało tym razem formularz online. Pomyślałem sobie: ostatnio tworzenie narzędzi online idzie Temu Państwu coraz lepiej, cóż może się stać jak wypełnię online? Kliknąłem. Niby wszystko wydawało się działać jak należy, choć strona zachowywała się topornie, trzeba było jak w „Diunie” działać z opóźnieniem (bo przeskakiwanie do następnego okienka w naturalnie szybkim tempie powodowało że system „bronił się” udając że nic nie zostało zrobione, może strona była optymalizowana pod Internet Explorera).

Intuicyjność (czy też przejrzystość) strony była niestety dość umiarkowana. Sporo czasu zmarnowałem rozkminiając dochód z praw autorskich – jedno okienko „Przychód” było opatrzone groźną adnotacją „pole obowiązkowe”, poniżej niego było okienko „Przychód z 50% KUP” (innymi słowami, ale żeby było wiadomo o co chodzi). Wpisałem wartość przychodu w pole oznaczone jako obowiązkowe, a ponieważ z PIT-a kontrahenta wynikały 50% KUP, wpisałem tę wartość także w pole „przychód w 50% KUP” – i zacząłem się zastanawiać co zrobić, żeby te wartości się nie sumowały. Ostatecznie pomogło zerknięcie w ten ściągnięty formularz, eureka! w polu „obowiązkowym” wystarczyło… wpisać 0,00.

Tak dobrze nie było już przy przychodzie z działalności. Ten bowiem obowiązkowo się wpisuje w załączniku PIT-B, który oczywiście kazałem stronie dołączyć. Tylko, drobiazg: mogłem go dołączyć dla podatnika, ale już nie dla małżonka podatnika (a tak się składa że oboje z małżonką uzyskujemy dochody z działalności). Po iluś tam próbach i rozważeniu wariantów w stylu „a może wziąć na siebie cały dochód i rozliczyć wspólnie”, „może prościej złożyć osobno” oraz „może jednak to guano wydrukować i wypełnić ręcznie” – zachowałem się jak Prawdziwy Klient i wysłałem maila do supportu Ministerstwa, dołączając skrin pokazujący że dołączyć PIT-B dla małżonka po prostu #niedasię.

Odpowiedź z supportu otrzymałem po jakimś tygodniu i brzmiała: na stronie udostępniliśmy formularz pozwalający na dołączenie załącznika PIT-B dla małżonka. Wszedłem ponownie, patrzę: faktycznie jest. Zatem załadujmy wcześniej wprowadzone dane… ups, nowy formularz na stronie wprawdzie pozwala zachować kopię wprowadzonych danych w formacie XML (tak jak wcześniej), ale jakoś znikła możliwość ich zaimportowania z tej kopii… Nic to, można wpisać jeszcze raz i po robocie.

Wpisałem. Przejrzałem, kazałem formularzowi zweryfikować (i tak weryfikuje przed wysłaniem i nie puści w razie błędu), zaraportował że w tym czy tamtym punkcie o czymś zapomniałem lub użyłem niepoprawnego formatu, zdarza się. Poprawiłem błędy, zweryfikowałem ponownie… Otrzymałem komunikat: „formularz zawiera błędy [brak wskazania jakich]”. Przetarłem oczy, przejrzałem ponownie każdą podstronę, spróbowałem jeszcze parę razy zweryfikować. wynik ten sam. Zamknąłem przeglądarkę, zrestartowałem komputer (standardowe metody doświadczonego użytkownika), wypełniłem od nowa – to samo. Włączyłem drugi komputer, inną przeglądarkę, użyłem innego połączenia internetowego, wypełniłem od nowa. Przez chwilę oglądałem dwa identycznie wypełnione formularze, z których jeden informował o błędzie, którego nie umiał wskazać, a drugi – o błędzie w miejscu, w którym ten pierwszy błędu nie pokazywał (tak, nie mylę się, wypełnione były identycznie, i byłem pewien że tego błędu nie było).

Uznałem, że są dwie możliwości: albo system mnie nie lubi, albo programiści poprawiając formularz w jednym miejscu spieprzyli coś w innym… Dałem systemowi czas do odpoczynku, wróciłem parę dni później. Zacząłem od przetestowania fikcyjnymi danymi czy prawidłowo zaciągnie, najpierw dla rozliczenia jednoosobowego, potem wspólnego. Weryfikacja: pozytywna. Wprowadziłem prawdziwe dane, zweryfikowałem: jest OK. Pomyślałem: no wreszcie mogę złożyć, kliknąłem „wyślij” czekając na przejście do autoryzacji. System przemielił i powiedział: nie udało się wysłać. Oczywiście wprowadzone dane zgubił i musiałem wprowadzić jeszcze raz (opcja importu wciąż nie wróciła). Wprowadziłem, kliknąłem dla porządku „zweryfikuj”, odpowiedź: „formularz zawiera błędy [brak wskazania jakich]”.

Podejrzewam że większość ludzi na moim miejscu dawno kliknęłaby „drukuj formularz” i przepisała ręcznie dane. Wykonałem trochę ćwiczeń oddechowych, zrestartowałem. Wypełniłem (praktycznie wszystkie dane już z pamięci). Zweryfikowałem. Kliknąłem „wyślij”. Autoryzowałem. Pobrałem UPO.

Ostateczne wypełnienie i wysłanie PIT zajęło mi 13 minut. W wypełnianiu PIT, jak zresztą we wszystkim, praktyka prowadzi do perfekcji.

komornik na śmieciówce

Dziś będzie wpis, nazwijmy to, szkoleniowo-interwencyjny. Interwencyjny, bo inspirowany otrzymanym znienacka pytaniem, szkoleniowy, bo będzie go można używać na przyszłość.

Więc zaczęło się od pytania „czy jak mam umowę zlecenie, to komornik może mi zabrać 100% wynagrodzenia?” Gdyż takie rzeczy niewątpliwe się zdarzają (i nie chodzi o to że komornik zatrudnił się gdzieś na śmieciówce, z tym problemem niech sobie radzi sam, zasadniczo powinien mieć wykształcenie prawnicze”.

Zacznijmy od zrobienia paru niezbędnych założeń, a więc zakładamy, że ktoś rzeczywiście ma komornika „na karku” i komornika zasadniczo nie obchodzi dlaczego (a żeby go bardziej nie obchodziło, to założymy, że to nie alimenty, bo wtedy zawsze sytuacja dłużnika wg przepisów jest trochę gorsza). Załóżmy też, że nie będziemy się zastanawiać, czy dana umowa zlecenie nie powinna być w istocie umową o pracę (bo to temat na inny wątek), może istnieją jakieś powody, dla których nie.

Uzbrojeni w te założenia możemy teraz powiedzieć, że przepisy o egzekucji komorniczej (że już sobie darujemy opcję egzekucji administracyjnej, najczęściej prowadzonej przez urząd skarbowy, wszak w tytule i pytaniu mamy komornika) bardzo wyraźnie rozróżniają egzekucję z umowy o pracę i umowy zlecenie. Ta druga egzekucja jest prowadzona według przepisów obejmujących wszystkie należności, a więc tak samo będzie traktowana należność z umowy pożyczki (jeśli pożyczyliście komuś kasę i czekacie na jej zwrot), z umowy najmu (wynajmujecie komuś mieszkanie, garaż, samochód – i czekacie na zapłatę czynszu), z umowy sprzedaży (sprzedaliście coś na portalu aukcyjnym i czekacie aż wpłynie kasa) czy zlecenia (robicie coś dla kogoś i czekacie aż zapłaci za robotę). Oznacza to – tak jak w pytaniu – że jak komornik dowie się, od kogo macie dostać pieniądze, i wyśle mu odpowiednie pismo (zajęcie), to ten ktoś ma obowiązek co do grosza zapłacić komornikowi (chyba że jest wam winien więcej, niż wy komornikowi – wtedy nadwyżkę powinniście dostać normalnie).

Myślicie że to koniec? A skąd, to dopiero początek. Umowy zlecenia mogą być różne – możecie dorabiać po godzinach, możecie zasuwać cały tydzień po 12 godzin, możecie jednorazowo zgodzić się na robótkę. Dlaczego to ma znaczenie? Gdyż jest w kodeksie przepis, zgodnie z którym w egzekucji przepisy kodeksu pracy o ochronie wynagrodzenia (czyli ile wolno potrącić w egzekucji) stosuje się odpowiednio „do wszystkich świadczeń powtarzających się, których celem jest zapewnienie utrzymania albo stanowiących jedyne źródło dochodu dłużnika będącego osobą fizyczną„.

Fragment o osobie fizycznej zasadniczo możemy pominąć, bo w pytaniu zawarte jest założenie że chodzi o należności za pracę (śmieciówkową) osoby fizycznej (a komornik też wie kto jest dłużnikiem), ale zostają dwa warunki:
– świadczenia muszą być powtarzające się, czyli tydzień w tydzień, lub miesiąc w miesiąc itp.
– muszą stanowić jedyne źródło dochodu albo mieć na celu zapewnienie utrzymania.
Dopóki ktoś komornikowi nie powie, że te warunki są spełnione (a w zasadzie tylko wy o tym wiecie), to komornik będzie oczekiwał przelania na konto całości należności.

Jeżeli zatem pracujecie na śmieciówce, żeby mieć na życie, i wiecie, że może się pojawić komornik – uprzedźcie swojego śmieciówkodawcę, że dla was to jedyne źródło dochodu, albo że pracujecie w celu zapewnienia utrzymania. Jeżeli już się komornik pojawi u śmieciówkodawcy (pisemnie, na pewno nie będzie was tam osobiście szukał) – od razu powiadomcie komornika, że wasze wynagrodzenie spełnia kryteria ochrony (powołanie się na przepis art. 833 paragraf 2[1] kodeksu postępowania cywilnego powie komornikowi, że wiecie o czym mówicie), na wszelki przypadek jeszcze raz przypomnijcie o tym śmieciówkodawcy (a jeśli mu nie mówiliście, to powiedzcie teraz).

A jeśli was nie posłuchają? Cóż, zawsze zostaje skarga, którą wysyłacie do komornika w ciągu 7 dni od chwili, kiedy dowiedzieliście się, że wam zabierze wynagrodzenie (wzór skargi komornik nawet powinien był wam kiedyś przysłać, a jeśli nie możecie znaleźć, to jest do wyguglania, nie trzeba zresztą z niego korzystać). Że trzeba trochę poprawniczyć? Nie lękajcie się. W końcu chodzi o wasze pieniądze…

…oczywiście jeśli wasza śmieciówka spełnia warunki, o których wyżej.