Wyrok drukarza bez drukarza

Czasami człowiek musi, inaczej się udusi” śpiewał Stuhr*. Też tak miewam, i jak mnie coś zaczyna irytować, to w końcu muszę o tym napisać, a napisanie notki pozwala i rozwinąć się swobodniej, i później łatwiej powielać (nie mówiąc o łatwości znalezienia).

Cóż mnie tak irytuje? Ano reakcje na stanowisko zajęte w siedzibie Trybunału Konstytucyjnego w Warszawie, w głośnej sprawie tzw. wyroku drukarza. Na wypadek gdybyście jakimś cudem nie słyszeli (lub nie kojarzyli), chodzi o sprawę pewnego drukarza, który odmówił wydrukowania plakatów (dla uproszczenia, dokładniej można poczytać u RPO) dla organizacji LGBT, twierdząc że „naszą pracą nie przyczyniamy się do promocji ruchów LGBT” (chodziło o ich treść raczej niż osobę zleceniodawcy). Zostało to uznane przez policję, a następnie sądy, za naruszenie przepisu art. 138 kodeksu wykroczeń, który (wciąż jeszcze, jeśli wierzyć stronie Dziennika Ustaw) brzmi (wytłuszczenie moje):

Art. 138. Kto, zajmując się zawodowo świadczeniem usług, żąda i pobiera za
świadczenie zapłatę wyższą od obowiązującej albo umyślnie bez uzasadnionej
przyczyny odmawia świadczenia, do którego jest obowiązany,
podlega karze grzywny.

Nie spodobało się to panu Prokuratorowi Generalnemu, który zaskarżył przepis do Trybunału twierdząc między innymi, że narusza to konstytucyjną wolność sumienia i religii usługodawcy. I jak brzmi stanowisko w tej sprawie? Ano tak, że przepis narusza Konstytucję, w związku z czym straci moc z chwilą zamieszczenia odpowiedniego ogłoszenia w Dzienniku Ustaw. Tyle że…

Nie ma na razie formalnego uzasadnienia odtwarzającego tok myślenia kryjący się za przedstawionym stanowiskiem, wiemy tylko tyle co w ogłoszonej konkluzji i komunikacie prasowym. Już jednak z tego, co wiadomo, jedno można stwierdzić kategorycznie: oficjalnie nie odniesiono się do stanowiska Prokuratora Generalnego o naruszeniu wolności sumienia i religii. Wyłączną podstawą przedstawionego poglądu o niekonstytucyjności przepisu jest uznanie przewidzianej nim sankcji karnej za nieadekwatną do celu tego przepisu (jaki jest ten cel i dlaczego sankcja karna jest nieadekwatna, tego może się dowiemy jak się pojawi uzasadnienie), zwłaszcza wskutek doszukania się w tym przepisie zbyt małej precyzji sformułowań (w takich sytuacjach mówi się, że dalsza analiza stała się zbędna).

Co to oznacza? Wbrew rozmaitym wypowiedziom (obu stron), Trybunał NIE POWIEDZIAŁ, że wolno odmówić wykonania usługi ze względów religijnych. Kiedy przepis częściowo straci moc, będzie „wolno” BEZ SANKCJI KARNEJ odmówić wykonania usługi z jakiegokolwiek powodu (brak powodu też może być powodem). Dodajmy dla jasności, że zmiana dotyczy tylko usług – ponieważ odmowa sprzedaży towaru jest formalnie sankcjonowana przez inny, analogicznie skonstruowany przepis kodeksu wykroczeń (art. 135), który jednak zaskarżony nie został, więc obowiązuje (domniemanie konstytucyjności, anyone?). Osobną kwestią jest, czy taka odmowa stała się przez to LEGALNA – otóż fakt, że coś nie jest KARALNE, nie powoduje zarazem że jest zgodne z prawem (patrz: prostytucja); nie będę teraz tego rozwijać, ale są przepisy (polskie i unijne, choć te pierwsze głównie inspirowane drugimi) o ochronie konsumentów, o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, o zakazie dyskryminacji… Ten, kto będzie chciał w swojej działalności odmawiać „po uważaniu”, może się mimo wszystko nadziać na rozmaite nieprzyjemności – choć tryb karania za wykroczenie był jednak najprostszy i potencjalnie całkiem dotkliwy.

Należy się spodziewać, że prędzej czy później powrócimy do poszukiwania środków prawnych mocno zniechęcających przedsiębiorców do odmawiania klientom (a przez to lepiej chroniących konsumentów, zwłaszcza tych najsłabszych). Jeśli do tego dojdzie, nie będzie się można powoływać że „Trybunał pozwolił odmawiać ze względu na wolność sumienia” – bo Trybunał wcale się na ten temat nie wypowiedział.

*Jerzy, drogie dzieci, nie Maciek

Lament bieda-biznesmenów

Miałem w zasadzie pisać o czymś zupełnie innym, ale pośród szalejących czerwcowych upałów ze zdwojoną siłą wybuchł coroczny szloch Przedsiębiorców Polskich o składki ZUS. Mechanizm tego zjawiska opisałem rok temu i nie będę przepisywać, powiem tylko że przyczyną łkań i gromów ciskania jest Rekordowy Wzrost Składek, spowodowany ustaleniem w założeniach budżetu kwoty prognozowanego wynagrodzenia w roku 2020 na 5.227 zł, co przekłada się na minimalną podstawę składek w kwocie 3.136,20 zł.

Jakiś domorosły ekonomista porównał na Twitterze przewidywaną wysokość składek do wysokości pensji minimalnej (na rękę). Skontrowałem go szybko przykładami historycznymi pokazującymi, że pokazana przez niego relacja nie jest szczególnie szokująca – a potem postanowiłem sprawdzić jak się ma w ujęciu historycznym relacja podstawy składek do kwoty najniższego wynagrodzenia. W końcu rok temu ją podliczyłem.

Minimalne wynagrodzenie miesięczne w roku 2020 ma wynieść 2.450 zł. Dzieląc zakładaną minimalną podstawę składek przedsiębiorcy przez zakładaną kwotę najniższego wynagrodzenia brutto otrzymujemy 3136,20/2450=128,0%. Faktycznie, wyżej niż w 2019, kiedy było ostatecznie 127,1%, nie mówiąc o 2017, kiedy ta relacja wynosiła 126,9%; wyżej także nieco niż w 2016, kiedy mieliśmy 127,9%. Ale zaraz… to w 2017 była jakby obniżka? A jak było wcześniej?

Rok 2016, ostatni według liczb zaplanowanych przez rządy PO – 131,5%.
Rok 2015 – 135,7%.
Rok 2012, kiedy wskaźniki ustalano z wizją ciepłej wody w kranie – 141%.
Rok 2010, kiedy wskaźniki ustalano w apogeum kryzysu światowego – 143,3%.
Rok 2009, czas tego apogeum – 150,1%.
Rok 2007, kiedy PO dochodziła do władzy – 171,4%.
Rok 2005, kiedy PiS dochodził do władzy – 166,7%.
Rok 2000 – 158%.

Czas spojrzeć prawdzie w oczy: nigdy w historii składek ZUS przedsiębiorcy nie płacili tych składek od kwoty tak bliskiej najniższemu wynagrodzeniu, jak w latach 2017-2020. Gdyby ich zapytać, czy prowadzą firmy, żeby zarabiać mniej niż 130% najniższego wynagrodzenia, obraziliby się śmiertelnie – a jednak składki płacą od takich właśnie kwot i narzekają że „za drogo”. Później będzie zdziwienie, że emerytury takie niskie jak u Cugowskiego (o zasiłkach chorobowych nawet nie mówię, bo polski przedsiębiorca albo „nie choruje”, albo przed planowym zabiegiem starannie podwyższa tę podstawę składki, nawet jeśli w tej chwili się mniej już opłaca).

Drodzy lamentujący, bieda-biznesmeny jesteście (bez względu na płeć).

Człowiek człowiekowi

Pewnie każdemu zdarzyło się być w sytuacji, w której był gdzieś obsługiwany (nie wiem czy to idealne słowo, ale brakuje mi lepszego), a osoba obsługująca była nie w formie czy nie w sosie, pracowała wolniej niż byśmy oczekiwali, w sposób niepozbierany, z niesympatyczną miną czy też mową ciała… Z pewnością każdy odruchowo pomyślał sobie coś niemiłego na temat tej osoby, a czasem może i zgryźliwie skomentował.

Nie wiem, czy każdemu, ale wielu na pewno zdarzyło się, że dostał nagle dodatkowe zadanie „bo trzeba zrobić, nikt się na tym nie zna, a ty sobie najlepiej poradzisz”; albo że dostał dodatkową robotę „bo X nagle nie ma, a to musi być zrobione”, i wtedy klnąc pod nosem (zapewne) próbujemy jakoś wszystko ze sobą pogodzić, nowe i stare (które nie znika wszak od tego że dorzucono nam nowe), odwołując się do rezerw organizmu.

Niejednej osobie zdarzyło się też zapewne, że siedziała w pracy czując się źle, bo ktoś nie chciał jej „zwolnić” argumentując, że przecież koniecznej do wykonania pracy nie ma komu zrobić (bo takiego kogoś nie ma, lub ma inną robotę, lub…)

Na sprawność wykonywania pracy, czy też szerzej: na sprawność funkcjonowania instytucji, negatywny wpływ może mieć wiele nieoczekiwanych czynników losowych (ktoś zachoruje, utknie w korku, pociąg mu się zepsuje lub komputer), z którymi próbujemy sobie radzić na różne sposoby. W takich sytuacjach mocno zaczynają się odzywać sprzeczności interesów – „klienci” i „kierownicy” oczekują, że sprawność zostanie zachowana, „wykonawcy” czują się obciążani i pod presją.

Tak sobie dumam od pewnego czasu: zapewne zdarzają się ludzie, którzy nie przejmują się swoją robotą (i na takich irytacja byłaby uzasadniona). Co innego jeśli obsługuje nas człowiek przemęczony, pod presją, przeciążony, smutny, podobnie jak człowiek początkujący w swojej pracy, albo mający świadomość, że za pracę mu podziękowano. Pewnie, każdy by chciał żeby jego sprawę załatwiono szybko, sprawnie i z uśmiechem (zwłaszcza jeśli to wpływa np. na wykonywanie jego własnej pracy), ale co nam zmieni złość? Chyba tylko tyle że znajdziemy „kozła ofiarnego” dla swoich komplikacji lub tylko obaw, bądź że odreagujemy emocje bieżące, lub na zapas, na wypadek gdybyśmy sami stanęli w sytuacji, kiedy sobie nie poradzimy i ktoś będzie się na nas irytować…

Staram się być przyjazny światu w takich sytuacjach. Od tego że złośliwie wypomnę komuś niekompetencję czy tylko nieporadność, cel się nie przybliży, za to od życzliwości ma jakieś szanse. Lepiej być drugiemu człowiekowi tym, kim chcielibyśmy, żeby był nam.

Cztery godziny Yossariana

Cztery godziny Yossariana, jakie daje nam serial wyprodukowany przez Hulu (sześć odcinków circa po 40 minut), nazwijmy go dla pewnego uproszczenia serialem Clooneya (był jednym z reżyserów i producentów), to więcej niż sto minut Yossariana, jakie dawał nam film Nicholsa. Choć oczywiście mniej niż 42 rozdziały książki.

Piszę „Yossariana”, bo to nim książka stoi, chyba nie ma rozdziału w którym by nie wystąpił choćby przez moment. Serial też się głównie na nim opiera, nawet jeśli są dłuższe sceny pozbawione go (jak w książce). Niemniej wydaje się z perspektywy całości, że tych scen bez niego jest zwyczajnie za mało. Oczywiście, to pewna adaptacja (nieraz wręcz „na motywach”), więc pewne osoby, wątki czy sceny wypadają z uwagi na brak miejsca, nieprzystawalność do przyjętej koncepcji czy wręcz nieopowiadalność językiem filmowym (jak przedstawić Wintergreena?!?). Sceny i wątki najważniejsze są, choć przy jednym bałem się, że licentia poetica pójdzie za daleko, nie spoileruję przy jakim (choć uspokajam, że nie poszła). Jest więc Cathcart i Korn, Scheisskopf i Dreedle, Orr i Nately, Daneeka i Tappman (to że kogoś nie wymieniłem, nie oznacza automatycznie że ich nie ma, a to że wymieniłem – że są tacy sami jak w powieści). Jednocześnie z takiej czy innej potrzeby mamy sceny dopisane całkiem od nowa (Nichols w sumie też tak robił, patrz Milo w Rzymie), inne oczywiście nieco poprzerabiane (i u Clooneya, i u Nicholsa jest scena z awansowaniem Majora, u obu oczywiście zupełnie inaczej niż u Hellera).

Od wierności ważniejszy jest duch, a tego zasadniczo nie zabrakło. O ile jednak Nichols spróbował w pewien sposób odtworzyć strukturę powieści w duchu krępującego wszystko absurdu, o tyle w serialu przyjęto bardziej nutę opowieści o Elojach spędzających czas w słonecznej Italii – z przerażeniem przyjmujących te chwile, w których Morloki wojny wyciągają po nich swoje ręce. W pewnej chwili uświadamiamy sobie, że Yossarian zamiast od tego wszystkiego uciec, bardziej próbuje wojnę ograć na różne sposoby – aż po finał, który z jednej strony jest kreatywnym rozwinięciem motywów powieści, a z drugiej strony jest bardziej Yossariana porażką, niż zwycięstwem (i gryzie mnie, odkąd sobie to uświadomiłem).

Czy jestem zadowolony? Ogólnie tak, bo mieć cztery godziny znakomitego Yossariana to lepiej niż ich nie mieć. Mam jednak poczucie niewykorzystanej szansy – że starając się wykroić materiał na zaledwie sześć odcinków, zbyt wiele odrzucono; tytułowy Paragraf pojawia się bodaj tylko raz (oczywiście w najbardziej klasycznej wersji), nie ma choćby sceny kiedy opowiada o nim stara kobieta z apartamentu w Rzymie. Chronologiczne podejście do narracji powoduje, że nie ma już miejsca na powrót do serialu (retrospektywa zupełnie by się nie sprawdziła, nie w tej chwili), a jednocześnie zbyt wiele miejsca relatywnie zostawiono Clooneyowi (skądinąd znakomitemu). Długo się zastanawiałem, czy nie dałoby się tego konceptu ekranizacji podzielić na dwa mini-sezony po sześć odcinków, zamiast jednego sześcioodcinkowego – i poszerzyć o postaci, sceny i żarty, których zabrakło.

Czy polecam? Jak najbardziej. Bo to cztery godziny Yossariana, i każdy fan Paragrafu w niektórych momentach doskonale wie, co będzie dalej (choć w wielu innych będzie mniej lub bardziej zaskoczony). Nie jestem niestety w stanie skomentować z punktu widzenia nie-fana, serce nie jest w stanie się wyłączyć.

Chwała kopciuszkom

W chwili, gdy zaczynam* pisać te słowa, dochodzi północ; jestem nieco pijany nie tylko szczęściem z powodu wyniku zakończonego finału Ligi Mistrzów. Mamy szósty tytuł, który należał nam się od dawna (ale trzeba było swoje odcierpieć).

Nie umiem jednak w tej radości przestać myśleć o kibicach Tottenhamu. Wiem, już mieli wielotygodniowy piękny sen, z niewyobrażalnymi wręcz wynikami wyrywanymi wręcz w ostatnich sekundach, w jedną (gol Moury w Amsterdamie) czy drugą stronę (nieuznany z powodu spalonego gol Sterlinga w Manchesterze po błędzie Eriksena i jakże szczęśliwemu muśnięciu piłki przez piłkarza City), pomimo jakże wielkich wyrw kadrowych. I nie ukrywam, drżałem o wynik aż do gola Origiego, najlepszego jokera sezonu, bo Tottenham raz po raz dokonywał niemożliwego w tej edycji Ligi Mistrzów.

Ale Liverpool miał jedną niezaprzeczalną przewagę: grał w finale rok temu, cieszył się z triumfu 14 lat temu i wielekroć wcześniej, był tu bywalcem. Tottenham do finału zawędrował pierwszy raz w 60-letniej z okładem historii rozgrywek. A nowicjusze nie wygrywają Ligi Mistrzów, OK, w jej początkach zdarzyło się to raz Borussii Dortmund (ale jeszcze w starych poczciwych czasach kiedy w Lidze Mistrzów grali tylko mistrzowie), ale później już każdy nowy na tym poziomie przegrywał swój pierwszy finał, nie wyłączając Chelsea. Bywalcom na tym poziomie łatwiej… choć serie są po to, żeby je przerywać.

Chwała pokonanym, sformułowanie „lads, it’s Tottenham” za Pochettino znaczy „wszystko się może zdarzyć”.

*litery zaczęły mi się zlewać w pewnej chwili