wszystko wszędzie w głowie

Mógłbym machnąć banałem, że ten film nikogo nie zostawia obojętnym – jedni go uwielbiają, inni wychodzą w połowie – ale znam i takich, którzy uważają go za film jakich wiele. Ot, wszystko zależy od punktu widzenia, mój nietrudno odgadnąć, skoro właśnie skończyłem oglądać go po raz trzeci w ciągu dziewięciu miesięcy. Bo to właściwie pomieszanie dwóch filmów…

Żeby rozwinąć myśl, muszę przybliżyć fabułę (a przynajmniej „jednego z filmów”). Otóż jest sobie Chinka w średnim wieku, dziecko ma już odchowane do dorosłości, całe dorosłe życie spędziła prowadząc pralnię w Ameryce wspólnie z mężem (to był bardziej jego pomysł). Dla męża opuściła rodziców, którzy nieomal się jej za to wyrzekli, teraz stary ojciec przyjechał w odwiedziny, a ona czuje się jakby go zawodziła ponownie nie odnosząc w życiu takiego sukcesu, o jakim sama marzyła; do tego wstydzi się przed ojcem przyznać, że jego wnuczka jego stereotypowe oczekiwania zawiedzie jeszcze bardziej (skoro zawodzi jej własne) – bo nic konkretnego nie robi, po chińsku ledwo mówi, a na dodatek ma dziewczynę. I jeszcze ma na głowie kontrolę podatkową pod okiem wymagającej kontrolerki (znajomy bywający w Ameryce stwierdził, że to najbardziej hard SF jakie sobie można wyobrazić, że ktoś tam prowadzi działalność i samodzielnie rozlicza podatki), która wytyka błąd za błędem i natychmiast ripostuje próby wytłumaczenia, a temu wszystkiemu przygląda się ojciec którego nie było z kim zostawić, i co z tego że nie rozumie po angielsku ani słowa… Ostatnia szansa na uporządkowanie papierów tuż przed wieczorną imprezą z okazji chińskiego Nowego Roku (organizowaną w pralni, a jakże), i naszej bohaterce wpadają w ręce papiery rozwodowe składane przez męża… Czy ktoś byłby zdziwiony że w takiej sytuacji otwarcie olewa kontrolerkę, mimo że ta może przyjść z funkcjonariuszami i zamknąć jej firmę – a kiedy to się dzieje, łapie za kij baseballowy i zaczyna demolować pralnię, przy rodzinie, kontrolerce, funkcjonariuszach i gościach…

Z pewnością można by z tej historii zrobić poruszające kino psychologiczne, ale twórcy zastosowali raczej kino psychiatryczne (nie sądzę żeby taki termin funkcjonował w teorii, bo go sobie wymyśliłem na użytek tej notki). Czytałem kiedyś „Obłęd” Jerzego Krzysztonia, pisarza który cierpiał na urojenia, i pamiętam jak niesamowite obrazy malowała wyobraźnia chorego w fazie napadu. Tu bohaterka upadając pod ciężarem poczucia braku własnej wartości przelewa wszystkie swoje lęki, frustracje, niespełnione marzenia i zawiedzione oczekiwania w rozbuchane (choć z ograniczonym budżetem) światy równoległe, w których można zostać każdym i nabyć każdych umiejętności, jak w snach i marzeniach (być może odbiór filmu zależy od tego, czy ktoś kiedykolwiek miał podobne myśli i odczucia). Między tymi światami porusza się w szalonej (im dziwniej, tym lepiej, takie jest wprost wyrażone, acz całkiem zręcznie wprowadzone założenie) historii ratowania świata przed przedziwną wersją własnej córki (Harley Quinn jest przy niej nudna), którą jednocześnie chce ratować i zwalczać. I ta historia kończy się szalonym happy endem, spowodowany nazbyt może banalnym cudem błyskawicznej terapii, w której można oswoić wszystkie potwory i pogodzić się z wszystkimi (to prawdopodobnie najsłabszy moment filmu). Ale tych przedziwnych światów, migających światłami i pomysłami (najbardziej niesamowity jest być może prościutki świat, w którym nie ma warunków do życia, ale w którym można się schować wraz z córką), zapomnieć się nie da.

Wszystko wszędzie naraz. Nie wiem czy na oscarowej gali będzie zwycięzcą, czy przegranym (nominacji ma bodaj jedenaście, w tym w kategorii najlepszego filmu), i w sumie zupełnie mnie to nie obchodzi, poszedłbym jeszcze raz do kina (a jak nie będzie to i tak kupię na płycie i obejrzę jeszcze nie raz, z płyty lub w streamingu).

nowy rok, nowe liczby

Nie, tym razem nie będzie o kredytach i stopach procentowych. Ani nawet o składkach ZUS, które uciśnionych przedsiębiorców doprowadzają do plajty, bo wzrosły prawie tak bardzo, jak najniższe wynagrodzenie. Teraz pora na coś z zupełnie innej beczki.

Nowy rok jest zjawiskiem ze swojej istoty wyjątkowo umownym. Otóż w pewnej arbitralnie przyjętej chwili następuje magiczne cyk, i zamiast kolejnego dnia starego roku robi się pierwszy dzień nowego roku, równie dobrze mógłby to być każdy inny dzień roku (a zmiana nie musiałaby następować w środku nocy, ale w środku dnia lub o wschodzie słońca, to wszystko jest tak samo umowne). Wszystko zaczynamy liczyć od nowa (z wyjątkiem grzechów i długów, choć raty kredytów mogą nabrać nowej wysokości, WIBOR ostatnio spada).

W zeszłym roku przeczytałem (skończyłem czytać) 26 książek wcześniej nieczytanych. Nawet przyznam, że pod koniec roku już nawet troszeczkę tym sobie „zarządzałem” – najpierw chciałem osiągnąć wynik 24, czyli dwie na miesiąc, ale ostatecznie po Świętach jeszcze trochę podciągnąłem i uzyskałem średnią 1 książkę na 2 tygodnie. Wiem, że są ludzie czytający dużo więcej (sam potrafiłem trzy razy tyle), są ludzie czytający mniej czy zgoła wcale (na przykład dlatego, że czytanie ich fizycznie usypia, a nie dlatego że stronią od wyrafinowanej intelektualnej rozrywki), nie czuję się zakompleksiony ani wyróżniający się. Listą też nikogo zanudzał nie będę, była fantastyka, były kryminały, była literatura popularno-naukowa, nie bawiąc się w klasyfikacje polecę tylko „Czeski Raj” Jaroslava Rudisa, może dlatego że spędziłem w tamtej okolicy uroczy urlop (acz nie tylko dlatego).

W zeszłym roku obejrzałem też 60 filmów wcześniej nieoglądanych (tak, zgadliście, też się trochę starałem żeby wyszło „ładnie”, czyli 5 miesięcznie). Przypadkiem bardziej wyszło, że 20 z nich obejrzałem w kinie, a 40 na mniejszym ekranie, ale tu już nie mam pomysłu jak to sprzedawać „w przeliczeniu”, trudno, musi wystarczyć, że liczby są okrągłe. Niezmiennie najbardziej polecam „Wszystko wszędzie naraz„, kiedyś może bym go nawet zrecenzował w swój nieprofesjonalny sposób, ale dziś po pierwsze dzielę się wrażeniami w różnych miejscach i potem najlepsze myśli już wykorzystałem… a po drugie nie zawsze jednak to robiłem, nigdy chyba nie napisałem recenzji ze Skyfalla

W zeszłym roku obejrzałem też seriali… nieee, nie ma mowy, tego nie jestem w stanie podliczyć, i to mimo że notuję każdy kolejny obejrzany odcinek – ale robię to w podziale na platformy streamingowe, nie na miesiące czy lata. Sama rozpiska. w jakim okresie korzystam z jakiej platformy, jest już wystarczająco skomplikowana. A na dodatek serial serialowi nierówny, koreańskie potrafią mieć odcinki dobrze ponadgodzinne, a czasem się ogląda parominutowe (licząc lub nie licząc napisów) animacje, pomiędzy tym do wyboru, do koloru – 25 minut, 40 minut… W charakterze ciekawostki powiem tylko, że na samym Disney+ w 3 miesiące naliczyłem równe 200, ale tam też były wyjątkowo krótkie odcineczki, a na dodatek tam przy serialach zapisuję jak leci także to, co oglądam powtórkowo. Ogólna refleksja jest taka, że oglądam tych seriali za dużo, i jak mawia jeden znajomy, nazbyt średniej jakości czasem, honi soit qui mal y pense.

Niemniej liczniki książek i filmów ruszyły tydzień (z haczykiem) temu od nowa. Zatem, pozwólcie, że dla odmiany oddalę się czytać…