wszystko wszędzie w głowie

Mógłbym machnąć banałem, że ten film nikogo nie zostawia obojętnym – jedni go uwielbiają, inni wychodzą w połowie – ale znam i takich, którzy uważają go za film jakich wiele. Ot, wszystko zależy od punktu widzenia, mój nietrudno odgadnąć, skoro właśnie skończyłem oglądać go po raz trzeci w ciągu dziewięciu miesięcy. Bo to właściwie pomieszanie dwóch filmów…

Żeby rozwinąć myśl, muszę przybliżyć fabułę (a przynajmniej „jednego z filmów”). Otóż jest sobie Chinka w średnim wieku, dziecko ma już odchowane do dorosłości, całe dorosłe życie spędziła prowadząc pralnię w Ameryce wspólnie z mężem (to był bardziej jego pomysł). Dla męża opuściła rodziców, którzy nieomal się jej za to wyrzekli, teraz stary ojciec przyjechał w odwiedziny, a ona czuje się jakby go zawodziła ponownie nie odnosząc w życiu takiego sukcesu, o jakim sama marzyła; do tego wstydzi się przed ojcem przyznać, że jego wnuczka jego stereotypowe oczekiwania zawiedzie jeszcze bardziej (skoro zawodzi jej własne) – bo nic konkretnego nie robi, po chińsku ledwo mówi, a na dodatek ma dziewczynę. I jeszcze ma na głowie kontrolę podatkową pod okiem wymagającej kontrolerki (znajomy bywający w Ameryce stwierdził, że to najbardziej hard SF jakie sobie można wyobrazić, że ktoś tam prowadzi działalność i samodzielnie rozlicza podatki), która wytyka błąd za błędem i natychmiast ripostuje próby wytłumaczenia, a temu wszystkiemu przygląda się ojciec którego nie było z kim zostawić, i co z tego że nie rozumie po angielsku ani słowa… Ostatnia szansa na uporządkowanie papierów tuż przed wieczorną imprezą z okazji chińskiego Nowego Roku (organizowaną w pralni, a jakże), i naszej bohaterce wpadają w ręce papiery rozwodowe składane przez męża… Czy ktoś byłby zdziwiony że w takiej sytuacji otwarcie olewa kontrolerkę, mimo że ta może przyjść z funkcjonariuszami i zamknąć jej firmę – a kiedy to się dzieje, łapie za kij baseballowy i zaczyna demolować pralnię, przy rodzinie, kontrolerce, funkcjonariuszach i gościach…

Z pewnością można by z tej historii zrobić poruszające kino psychologiczne, ale twórcy zastosowali raczej kino psychiatryczne (nie sądzę żeby taki termin funkcjonował w teorii, bo go sobie wymyśliłem na użytek tej notki). Czytałem kiedyś „Obłęd” Jerzego Krzysztonia, pisarza który cierpiał na urojenia, i pamiętam jak niesamowite obrazy malowała wyobraźnia chorego w fazie napadu. Tu bohaterka upadając pod ciężarem poczucia braku własnej wartości przelewa wszystkie swoje lęki, frustracje, niespełnione marzenia i zawiedzione oczekiwania w rozbuchane (choć z ograniczonym budżetem) światy równoległe, w których można zostać każdym i nabyć każdych umiejętności, jak w snach i marzeniach (być może odbiór filmu zależy od tego, czy ktoś kiedykolwiek miał podobne myśli i odczucia). Między tymi światami porusza się w szalonej (im dziwniej, tym lepiej, takie jest wprost wyrażone, acz całkiem zręcznie wprowadzone założenie) historii ratowania świata przed przedziwną wersją własnej córki (Harley Quinn jest przy niej nudna), którą jednocześnie chce ratować i zwalczać. I ta historia kończy się szalonym happy endem, spowodowany nazbyt może banalnym cudem błyskawicznej terapii, w której można oswoić wszystkie potwory i pogodzić się z wszystkimi (to prawdopodobnie najsłabszy moment filmu). Ale tych przedziwnych światów, migających światłami i pomysłami (najbardziej niesamowity jest być może prościutki świat, w którym nie ma warunków do życia, ale w którym można się schować wraz z córką), zapomnieć się nie da.

Wszystko wszędzie naraz. Nie wiem czy na oscarowej gali będzie zwycięzcą, czy przegranym (nominacji ma bodaj jedenaście, w tym w kategorii najlepszego filmu), i w sumie zupełnie mnie to nie obchodzi, poszedłbym jeszcze raz do kina (a jak nie będzie to i tak kupię na płycie i obejrzę jeszcze nie raz, z płyty lub w streamingu).

nowy rok, nowe liczby

Nie, tym razem nie będzie o kredytach i stopach procentowych. Ani nawet o składkach ZUS, które uciśnionych przedsiębiorców doprowadzają do plajty, bo wzrosły prawie tak bardzo, jak najniższe wynagrodzenie. Teraz pora na coś z zupełnie innej beczki.

Nowy rok jest zjawiskiem ze swojej istoty wyjątkowo umownym. Otóż w pewnej arbitralnie przyjętej chwili następuje magiczne cyk, i zamiast kolejnego dnia starego roku robi się pierwszy dzień nowego roku, równie dobrze mógłby to być każdy inny dzień roku (a zmiana nie musiałaby następować w środku nocy, ale w środku dnia lub o wschodzie słońca, to wszystko jest tak samo umowne). Wszystko zaczynamy liczyć od nowa (z wyjątkiem grzechów i długów, choć raty kredytów mogą nabrać nowej wysokości, WIBOR ostatnio spada).

W zeszłym roku przeczytałem (skończyłem czytać) 26 książek wcześniej nieczytanych. Nawet przyznam, że pod koniec roku już nawet troszeczkę tym sobie „zarządzałem” – najpierw chciałem osiągnąć wynik 24, czyli dwie na miesiąc, ale ostatecznie po Świętach jeszcze trochę podciągnąłem i uzyskałem średnią 1 książkę na 2 tygodnie. Wiem, że są ludzie czytający dużo więcej (sam potrafiłem trzy razy tyle), są ludzie czytający mniej czy zgoła wcale (na przykład dlatego, że czytanie ich fizycznie usypia, a nie dlatego że stronią od wyrafinowanej intelektualnej rozrywki), nie czuję się zakompleksiony ani wyróżniający się. Listą też nikogo zanudzał nie będę, była fantastyka, były kryminały, była literatura popularno-naukowa, nie bawiąc się w klasyfikacje polecę tylko „Czeski Raj” Jaroslava Rudisa, może dlatego że spędziłem w tamtej okolicy uroczy urlop (acz nie tylko dlatego).

W zeszłym roku obejrzałem też 60 filmów wcześniej nieoglądanych (tak, zgadliście, też się trochę starałem żeby wyszło „ładnie”, czyli 5 miesięcznie). Przypadkiem bardziej wyszło, że 20 z nich obejrzałem w kinie, a 40 na mniejszym ekranie, ale tu już nie mam pomysłu jak to sprzedawać „w przeliczeniu”, trudno, musi wystarczyć, że liczby są okrągłe. Niezmiennie najbardziej polecam „Wszystko wszędzie naraz„, kiedyś może bym go nawet zrecenzował w swój nieprofesjonalny sposób, ale dziś po pierwsze dzielę się wrażeniami w różnych miejscach i potem najlepsze myśli już wykorzystałem… a po drugie nie zawsze jednak to robiłem, nigdy chyba nie napisałem recenzji ze Skyfalla

W zeszłym roku obejrzałem też seriali… nieee, nie ma mowy, tego nie jestem w stanie podliczyć, i to mimo że notuję każdy kolejny obejrzany odcinek – ale robię to w podziale na platformy streamingowe, nie na miesiące czy lata. Sama rozpiska. w jakim okresie korzystam z jakiej platformy, jest już wystarczająco skomplikowana. A na dodatek serial serialowi nierówny, koreańskie potrafią mieć odcinki dobrze ponadgodzinne, a czasem się ogląda parominutowe (licząc lub nie licząc napisów) animacje, pomiędzy tym do wyboru, do koloru – 25 minut, 40 minut… W charakterze ciekawostki powiem tylko, że na samym Disney+ w 3 miesiące naliczyłem równe 200, ale tam też były wyjątkowo krótkie odcineczki, a na dodatek tam przy serialach zapisuję jak leci także to, co oglądam powtórkowo. Ogólna refleksja jest taka, że oglądam tych seriali za dużo, i jak mawia jeden znajomy, nazbyt średniej jakości czasem, honi soit qui mal y pense.

Niemniej liczniki książek i filmów ruszyły tydzień (z haczykiem) temu od nowa. Zatem, pozwólcie, że dla odmiany oddalę się czytać…

jak śmiać się z covida

Z zarazą świat żyje już dwa lata (licząc od pierwszych przypadków w Chinach), zżyliśmy się z nią poniekąd, spora część (jeśli nie większość) w zasadzie ją lekceważy. Czy kogoś dziwi, że zaczyna się pojawiać w filmach czy serialach? Znaczy ja na razie wiem o jednym, o francuskiej komedii dostępnej na Netfliksie od kilku tygodni, właśnie ją obejrzałem.

Film przenosi nas do wiosny 2020, czyli do pierwszej fali zarazy, pokazując nam życie mieszkańców paryskiej kamienicy. Mamy w niej Dany’ego Boona jako przewrażliwionego na punkcie zarazy, który najchętniej dezynfekowałby powietrze wokół siebie, i jego żonę adwokatkę, pracującą jako obrońca mimo zarazy. Mamy nadętego biznesmena belgijskiego pochodzenia, narzekającego na zatrzymanie interesu, i latynoskiego pochodzenia konsjerża, którego żona leży w szpitalu. Mamy lekko szurniętego naukowca i doświadczoną życiem właścicielkę bistro na parterze. Mamy trenera personalnego, jego ciężarną partnerkę, tajemniczą sublokatorkę wymykającą się nocami, i próbujące się odnaleźć w tym wszystkim dzieci…

Ale głównym bohaterem jest oczywiście COVID, pokazany rzecz jasna nie wprost – tylko poprzez wprowadzone w związku z nim rygory i związane z nim strachy. Poprzez policję pilnującą przestrzegania ograniczeń i poprzez puściutkie paryskie ulice (naprawdę niesamowicie to wyglądało, zastanawiałem się jak to osiągnęli). Poprzez szpitale i testy (jest sfilmowana scena wykonywania testu!) i poprzez zbiorowe klaskanie z balkonów w podzięce dla lekarzy pracujących w szpitalach. Poprzez zdalne zajęcia i poprzez złość ogarniającą ludzi, którym znienacka odebrano dużą część normalnej codzienności…

To nie jest jakiś wybitny film, powiedzmy sobie od razu (nie zaliczam do do Top10 roku). Dany Boon posługuje się chwytami oklepanymi i oczywistościami (mnie prywatnie mocno bawiło, kiedy jego bohater chodził w pewnego rodzaju masce, bo onego czasu sam się zastanawiałem na ile byłoby to praktyczne), ale potrafi też wprowadzić zupełnie nieoczekiwane drobiazgi, jak również wygrać odpowiednio nuty zupełnie współczesne. I – co może najważniejsze – w ogólnym rozrachunku potrafi wyważyć odpowiednio komizm, płaski czy bardziej wyrafinowany, z powagą sytuacji. Ogólne przesłanie filmu jest banalne – w tym trudnym czasie musimy być ludźmi, nieprzypadkowo bohaterowie mieszkają przy ulicy Ludzkości („8 Rue de l’Humanite”). Ale jako oswajanie zarazy, herbertowskie bawienie się z nią jak z chorym dzieckiem żeby wymusić uśmiech, w sam raz.

nie czas umierać na emeryturze

Sześć lat temu recenzując (wielkie słowo) SPECTRE pisałem, że to co widzimy na ekranie bardziej pasuje do JAMES BOND WILL RETIRE niż do JAMES BOND WILL RETURN. I wiecie co? Tak, zgadliście. Bond jest na emeryturze (oczywiście takiej, jakiej my szaraczki możemy tylko zazdrościć). Ale, jak wiadomo, emeryt na emeryturze lubi sobie dorobić, więc Bond…

Więc James Znów 007 Bond powraca do akcji. I co dostajemy? Film, który pod wieloma względami jest klasyczny, ze Złym typu Stromberga (dawno nie było) i wielką tajną bazą w której mamy duże finałowe Bum (też w zasadzie dawno nie było, SPECTRE i Tomorrow Never Dies to prawie namiastka w porównaniu). Mamy piękne kobiety, które są nie tylko piękne, ale też zabójczo sprawne (Ana de Armas!) i inteligentne, czuć rękę Phoebe Waller-Bridge. Piosenka wstrzeliwuje się w nastrój w sposób łapiący za serce. Mamy znakomitą realizację walk i pościgów, mamy błyskotliwe dialogi, mamy śliczne zdjęcia Włoch czy Norwegii… Jednym zdaniem: dla miłośników bondowskiego kanonu mnóstwo dobra (tak, cytatów i nawiązań nie brakuje).

A jednocześnie mamy drugi wymiar czy też drugie dno. Po pierwsze Craig z wielkim BUM żegna się z serią, w sposób który trudno nazwać inaczej niż definitywnym. Żegnając się wydaje się „zabierać zabawki”, tak żeby jego następca pisał swoją kartę całkowicie od nowa. Po drugie, „Nie czas umierać” próbuje ratować to, co nie udało się w SPECTRE (tak naprawdę to sequel, tak jak Quantum of Solace było sequelem Casino Royale, tyle że niepotrzebnym), zastanawiam się cały czas czy ma sens jako samodzielny film bondowski (a jednocześnie nie tworzy tak wspaniałej wariacji jaką był Skyfall). Czy ratuje? Otóż w moim odczuciu SPECTRE i Nie czas umierać można traktować jako całkowicie samodzielną linię czasową, reboot o którym można (po części szczęśliwie) zapomnieć przed pisaniem kolejnych filmów i układać wszystko od nowa, finałowa scena wskazuje na to absolutnie (przemyka mi myśl, że ktoś może całą serię z Craigiem potraktować jako taką linię, ale ja jednak oddzielam grubą kreską to co po Skyfallu). W pewien sposób czuję przy tym żal, że w wyniku konfliktów i roszad Złego nie zagrał Tomasz Kot, osładza go fakt że uwielbiam Rami Maleka…

Nie doczekałem do końca napisów, więc nie wiem czy zapowiedziano kolejny film, czy James Bond odejdzie na definitywną emeryturę.

Krajobrazy ekranowe

Kiedyś, dawno temu, w czasach przedinternetowych, niektóre filmy oglądało się także dlatego, że pokazywały piękne krajobrazy z różnych zakątków świata, do których człowiek nawet nie spodziewał się że kiedykolwiek dotrze, a nawet nie wiedział kiedy będzie okazja je zobaczyć w kolorze (albumy z pięknymi krajobrazami wciąż zachowują pewną popularność). Z tego wynikała choćby jakaś część popularności „Bondów”, bo agent 007 krążył po przeróżnych, zwykle uroczych, zakątkach świata (filmowanych przynajmniej częściowo na miejscu).

Dziś każdy prawie zakątek świata można sobie zobaczyć w licznych internetowych galeriach zdjęć, jeśli nie bezpośrednio w Google Street View – no i znacznie łatwiej przemierzyć pół świata (nie mówiąc o połowie Unii Europejskiej), żeby w takie zakątki świata dotrzeć. Większym problemem jest dzisiaj, jak wybrać te miejsca do oglądania, bo nawet na wirtualne podróże życia nie starczy. I tu okazuje się, że filmy (a także seriale) pozwalają wiele rzeczy obejrzeć „przy okazji”, a nadto można sobie wybierać coś do oglądania w taki sposób, żeby łączyć śledzenie fabuły z podziwianiem okolic.

Obejrzałem w ostatnich miesiącach dwa sezony serialu „Detektyw” (nawet o tym wspominałem) – pierwszy i trzeci (każdy jest zupełnie odrębny, więc nie było problemu ciągłości). Pierwszy dzieje się w mało uczęszczanej przez filmowców małomiasteczkowej Luizjanie, trzeci zaś w Arkansas, na kuszącej górskimi krajobrazami wyżynie Ozark (przyznam, że rozważałem kiedyś oglądanie serialu „Ozark” głównie po to, żeby przy okazji popatrzeć właśnie na tę krainę…) Sezon drugi – pomijając słabsze recenzje – to dla odmiany znacznie bardziej oklepana Kalifornia. Oczywiście, nie oznacza to że odrzucam oglądanie seriali rozgrywających się w Kalifornii. Byłem na przykład zauroczony widokami w „Wielkich kłamstewkach”, gdzie już w czołówce jesteśmy częstowani wysokimi brzegami okolic Monterey (o ileż one piękniejsze od plaż okolic LA).

Brytyjski serial „Durrellowie” zacząłem oglądać także po to, żeby przypomnieć sobie czarowne krajobrazy zwiedzanej kiedyś wyspy Korfu. „Paragraf 22” cieszył oko słonecznymi wybrzeżami Sardynii. Włączyłem dziś intrygujący serial „Owieczki boże” i zaraz po zakończeniu odcinka gorączkowo szukałem, skąd pochodziły widziane na ekranie krajobrazy (Nowa Południowa Walia). I tak sobie można zwiedzać zakątki świata na ekranie telewizyjnym… Czasem to nawet nie kwestia piękna, tylko możliwości wyobrażenia sobie, jak mogą wyglądać rozmaite miejsca, nawet znajdujące się nieopodal tych wielokrotnie widzianych.

Podobno coraz ładniej wypadają krajobrazy – prawdziwe lub fikcyjne – w grach komputerowych, ale tu jednak nie czuję się ekspertem (choć kiedyś, dawno temu, kiedy włączyłem nową grę wyścigową, to zachwycałem się realizmem – jak na tamte czasy – odtworzenia ulic Monaco).

Cztery godziny Yossariana

Cztery godziny Yossariana, jakie daje nam serial wyprodukowany przez Hulu (sześć odcinków circa po 40 minut), nazwijmy go dla pewnego uproszczenia serialem Clooneya (był jednym z reżyserów i producentów), to więcej niż sto minut Yossariana, jakie dawał nam film Nicholsa. Choć oczywiście mniej niż 42 rozdziały książki.

Piszę „Yossariana”, bo to nim książka stoi, chyba nie ma rozdziału w którym by nie wystąpił choćby przez moment. Serial też się głównie na nim opiera, nawet jeśli są dłuższe sceny pozbawione go (jak w książce). Niemniej wydaje się z perspektywy całości, że tych scen bez niego jest zwyczajnie za mało. Oczywiście, to pewna adaptacja (nieraz wręcz „na motywach”), więc pewne osoby, wątki czy sceny wypadają z uwagi na brak miejsca, nieprzystawalność do przyjętej koncepcji czy wręcz nieopowiadalność językiem filmowym (jak przedstawić Wintergreena?!?). Sceny i wątki najważniejsze są, choć przy jednym bałem się, że licentia poetica pójdzie za daleko, nie spoileruję przy jakim (choć uspokajam, że nie poszła). Jest więc Cathcart i Korn, Scheisskopf i Dreedle, Orr i Nately, Daneeka i Tappman (to że kogoś nie wymieniłem, nie oznacza automatycznie że ich nie ma, a to że wymieniłem – że są tacy sami jak w powieści). Jednocześnie z takiej czy innej potrzeby mamy sceny dopisane całkiem od nowa (Nichols w sumie też tak robił, patrz Milo w Rzymie), inne oczywiście nieco poprzerabiane (i u Clooneya, i u Nicholsa jest scena z awansowaniem Majora, u obu oczywiście zupełnie inaczej niż u Hellera).

Od wierności ważniejszy jest duch, a tego zasadniczo nie zabrakło. O ile jednak Nichols spróbował w pewien sposób odtworzyć strukturę powieści w duchu krępującego wszystko absurdu, o tyle w serialu przyjęto bardziej nutę opowieści o Elojach spędzających czas w słonecznej Italii – z przerażeniem przyjmujących te chwile, w których Morloki wojny wyciągają po nich swoje ręce. W pewnej chwili uświadamiamy sobie, że Yossarian zamiast od tego wszystkiego uciec, bardziej próbuje wojnę ograć na różne sposoby – aż po finał, który z jednej strony jest kreatywnym rozwinięciem motywów powieści, a z drugiej strony jest bardziej Yossariana porażką, niż zwycięstwem (i gryzie mnie, odkąd sobie to uświadomiłem).

Czy jestem zadowolony? Ogólnie tak, bo mieć cztery godziny znakomitego Yossariana to lepiej niż ich nie mieć. Mam jednak poczucie niewykorzystanej szansy – że starając się wykroić materiał na zaledwie sześć odcinków, zbyt wiele odrzucono; tytułowy Paragraf pojawia się bodaj tylko raz (oczywiście w najbardziej klasycznej wersji), nie ma choćby sceny kiedy opowiada o nim stara kobieta z apartamentu w Rzymie. Chronologiczne podejście do narracji powoduje, że nie ma już miejsca na powrót do serialu (retrospektywa zupełnie by się nie sprawdziła, nie w tej chwili), a jednocześnie zbyt wiele miejsca relatywnie zostawiono Clooneyowi (skądinąd znakomitemu). Długo się zastanawiałem, czy nie dałoby się tego konceptu ekranizacji podzielić na dwa mini-sezony po sześć odcinków, zamiast jednego sześcioodcinkowego – i poszerzyć o postaci, sceny i żarty, których zabrakło.

Czy polecam? Jak najbardziej. Bo to cztery godziny Yossariana, i każdy fan Paragrafu w niektórych momentach doskonale wie, co będzie dalej (choć w wielu innych będzie mniej lub bardziej zaskoczony). Nie jestem niestety w stanie skomentować z punktu widzenia nie-fana, serce nie jest w stanie się wyłączyć.

Kubica a sprawa polska

Rafałowi, który tę notkę sprowokował niechcący, i Adasiowi, który jak najbardziej chcący

„Robert Kubica zajął ostatnie miejsce w wyścigu/w kwalifikacjach do wyścigu Formuły 1”. Takie komunikaty przynoszą zwykle w tym roku media, dostarczając wielu odbiorcom pożywki do żartów. Często żarty łączą się z komentarzami o pieniądzach jakie wydał Orlen żeby kupić tę całą formułę… Oczywiście, wyniki to fakty, a z faktami się nie dyskutuje, niemniej fakty bez kontekstu stają się statystyką.

Czym jest historia Kubicy? Przede wszystkim godną scenariusza filmowego opowieścią o tym, że niewyobrażalne jest możliwe. Że determinacja i praca mogą przezwyciężyć przeszkody, które wydawałyby się nie do pokonania (wiem, medycyna i technika na najwyższym poziomie plus pieniądze na ich finansowanie też mają znaczenie). Czwartkowe i sobotnie jazdy po ulicach Monaco pokazały, że nie ma problemu z pokonywaniem najciaśniejszych zakrętów, o których jeszcze kilka lat temu mówił publicznie, że nie byłby w stanie ich przejechać. Oczywiście, można przypomnieć tyle co zmarłego Niki Laudę zaciekle walczącego o powrót do ścigania w roku 1976 (obejrzyjcie film „Wyścig” Rona Howarda, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście), albo napomknąć o dwudziestolatku Billym Mongerze, który tydzień temu wygrał wyścig w Pau, pomimo że wskutek wypadku stracił dwa lata temu obie nogi.

Kubica – pomimo że nawet orzecznik ZUS uznałby go za niepełnosprawnego – powrócił do startów w najważniejszej serii wyścigowej świata, gdzie 20 kierowców (slogan reklamowy brzmiałby: „20 najlepszych kierowców świata”) jeździ najdroższymi, najbardziej wyrafinowanymi technicznie i prawdopodobnie najszybszymi samochodami świata (to ostatnie zastrzeżenie dla uniknięcia zbędnych sporów o przeliczanie wagi, prędkości maksymalnej czy czasu okrążenia). Wyobraźmy sobie Ronaldinho, który w szczycie kariery doznaje ciężkiej kontuzji nogi, po której przez lata zamiast w futbol grywał w koszykówkę czy waterpolo – i nagle wraca do Ligi Mistrzów, nawet jeśli z Żiliną czy Legią.

Oczywiście, ten powrót wiązał się z koniecznością posiadania wsparcia sponsorskiego – ale takie są niestety realia tego sportu, że selekcja odbywa się nie tylko w oparciu o walory tylko sportowe. Tak długo, jak kluczowe znaczenie odgrywa samochód, pojawia się reguła, że lepszy kierowca wolniejszy o pół sekundy, ale zapewniający pieniądze, dzięki którym uda się przyspieszyć samochód o sekundę. Worki z pieniędzmi pomagały w karierach Nikiego Laudy czy Michaela Schumachera. Niezaprzeczalną ironią losu jest, że kiedy Kubica po raz pierwszy w karierze wyścigowej miał wsparcie finansowe wystarczającej wysokości (rok wcześniej jego pakiet sponsorski o nieujawnionym ostatecznie składzie, choć mówiło się m.in. o Lotosie, przegrał z potężnym pakietem rosyjskim), to trafił na prawdopodobnie najsłabszy samochód w całej swojej karierze w F1. Na to niestety nikt nie ma wpływu – przypomina się Janusz Peciak (pięcioboista, dla młodszych), który na mistrzostwach świata w 1973 roku wylosował konia, który zwyczajnie nie chciał jeździć, i cała praca zawodnika na nic; narzekania Justyny Kowalczyk na problemy wynikające z braku odpowiednich serwismenów i smarów pamiętamy już wszyscy.

Czy więc można ten powrót uznać za sukces? W kategoriach wyniku czysto sportowego nie, bo Kubica po powrocie przegrywa z jedynym rywalem, z którym może realnie walczyć, czyli partnerem zespołowym (pomińmy w tym miejscu snute przez kubicomaniaków teorie jak to partner jest lepiej traktowany, nawet jeśli znajdziemy w nich szczyptę prawdy), na dodatek debiutantem. Przypomina się jednak, jak – za czasów Kubicy – mistrz świata przeszedł do nowego zespołu, gdzie ku zaskoczeniu swemu i wszystkich przegrał sezon z debiutantem (dziś pięciokrotnym mistrzem świata); przypomina się też, jak z wyścigowej emerytury – znacznie krótszej niż przerwa Kubicy – powracał Michael Schumacher, żeby w pierwszych wyścigach zbierać lanie od wjeżdżonego zespołowego partnera. Nie wiemy, czy George Russell ma przed sobą karierę bliższą Hamiltona, Nico Rosberga czy wielu innych świetnie się zapowiadających, dlatego czas pokaże na ile dotychczasowe (i przyszłe) porażki Kubicy z młodym dominatorem niższych serii można uznać za wstydliwe.

Czy jest to więc narodowa porażka? Tylko przy założeniu, że w grę wchodzą ambicje narodowe ponad miarę. Williams nie jest „polskim” zespołem, „polskie” pieniądze Orlenu nie są w nim jedynymi (nawet nie wiem czy to dwucyfrowy procent budżetu zespołu), nadzieje o szarży husarskiej („Polak pojedzie nawet na drzwiach od Arrinery”) należało porzucić najpóźniej po testach przedsezonowych. Czy i na ile Orlenowi wydatek się zwróci, nie mnie oceniać – niemniej znacznie to lepiej wydane pieniądze niż choćby na sponsorowanie Dakaru i innych rajdów terenowych, o wielokrotnie słabszej ekspozycji. Nawet jeśli Williams jest aktualnie najsłabszym zespołem, to zdjęcia samochodu będą wielokrotnie obiegać media, nie wspominając o obecności logo w oficjalnej grze, gdzie gracze z całego świata będą je wielokrotnie oglądać podczas rozgrywki, nawet jeśli przy dublowaniu.

Czy było warto wracać? Na to pytanie każdy może sobie sam odpowiedzieć jak uważa za właściwe. Uwzględniając konteksty lub nie.

Wojny nie zawsze znaczą pieniądze

Zdradzę taki malutki sekret: spędzam nieraz sporo czasu na robieniu różnych dziwnych rzeczy w internecie, na przykład na flejmach o bógwico albo na zgłębianiu tematów, które przestaną mi być potrzebne po 5 minutach (ale może się przydadzą jeszcze raz za 5 lat). Kolejny sekret-niesekret jest taki, że część tego czasu poświęcam na tematy związane z Gwiezdnymi Wojnami, w aspekcie filmowym głównie.

Ostatnio – od nastania rządów Disneya w zasadzie – gorącym tematem jest rola Star Wars w najbardziej współczesnej popkulturze, w tym w wymiarze finansowym (a mówiąc językiem prostym – czy SW są nadal najlepszą marką filmową, czy przegoniły je komiksy filmowe Marvela). Niechętni Disneyowym SW twierdzą, że wyniki kasowe ostatnich filmów świadczą o upadku polityki Disneya. Ja zaś postanowiłem zgłębić – przynajmniej liczbowo – pewne trendy w przychodach z wyświetlania największych hitów.

W tym celu zagłębiłem się w dane dostępne w serwisie Box Office Mojo i przejrzałem wyniki w różnych krajach dla szeregu wybranych filmów, a konkretnie dla 10 największych hitów światowych (z wyłączeniem USA) ostatniej dekady, czyli akurat po wciąż rekordowym Avatarze; wyłączenie USA pozwala na lepsze wyłapanie trendów regionalnych, a ograniczenie się do okresu 2011-2019 (efektywnie) minimalizuje wpływ inflacji, poza porównaniem pozostają Avatar i Titanic (nr 1 i 2 światowych list). W tej dziesiątce mamy ostatniego Harry’ego Pottera, dwa filmy z serii Jurassic World, dwa z serii Szybcy i wściekli, „Przebudzenie Mocy” oraz cztery odcinki serii Avengers (włącznie z tym obecnym w kinach od tygodnia, co docelowo zmieni szczegółowe dane, ale trendy bardzo dobrze pokazuje już teraz). Tych 10 filmów zarobiło „na świecie” średnio ponad miliard dolarów każdy, najsłabszy 891 milionów (górna granica to na razie 1369 milionów, ale Avengers:Endgame ma już wcale niedaleko, choć czy dorówna dwóm miliardom Avatara to się okaże). Nie analizowałem wszystkich możliwych krajów, wybrałem kilka największych (dokładnie dwanaście plus Polskę), które łącznie na świecie przynoszą średnio 70% wpływów, trendy są reprezentatywne.

Największym rynkiem dla blockbusterów (poza USA oczywiście) są Chiny, średnio filmy z tej dziesiątki zarobiły tam ponad ćwierć miliarda dolarów każdy. Średnio – bo Przebudzenie Mocy nie wyrobiło nawet połowy tej kwoty, a Endgame zmierza śmiało do pół miliarda. Ba, wszystkie cztery filmy SW „od Disneya” z trudem uzbierały łącznie te ćwierć miliarda. Chińczykom najwyraźniej stylistyka Gwiezdnych Wojen nie pasuje, wolą co innego, średni udział Chińczyków w światowych przychodach z SW to zaledwie 10%. Jest to zresztą pogląd Azjatom dość wspólny, bo równie źle Star Wars wypadają w Korei (Południowej), nie mówiąc już o Indiach; dość, bo z kolei Japonia od Gwiezdnych Wojen bardziej lubiła tylko niemałego już czarodzieja. Entuzjazmu dla SW nie znajdziemy też w Ameryce Łacińskiej, Brazylijczycy i Meksykanie wyraźnie wolą „Marvele”. Zdecydowanie inaczej przedstawia się natomiast w Australii, nie mówiąc o Europie – dość powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii (największy rynek po Chinach, choć o trzykrotnie niższych przychodach) Gwiezdne Wojny ogląda więcej widzów niż w Chinach (Rosja w tym zestawieniu lokuje się bliżej Azji niż Europy). Nawet w naszej wciąż nie za bogatej Polsce średni przychód z wyświetlania badanej dziesiątki to blisko 6 milionów dolarów, ale samo Przebudzenie Mocy przyniosło 16 milionów, Ostatni Jedi – 12, a Łotr Jeden – 8 (nawet ten biedny Solo przyniósł ponad 3 miliony, mniej więcej połowę tego co poprzedni Avengersi…).

Konkludując: trendy na świecie pokazują, że Disney nie ma co liczyć na rekordowe wyniki Star Wars na dwóch kontynentach (choć trochę próbował, widać to w wynikach Łotra Jeden), w związku z czym co mają te filmy zarobić na siebie – to muszą zarobić w USA, Europie, Japonii i Australii. W sumie cztery filmy zarobiły prawie 5 miliardów dolarów, i co z tego że jeden dwa miliardy a drugi niecałe 400 milionów. Najnowsze (ostatnie na jakąś chwilę) Gwiezdne Wojny już w grudniu… ile zarobią, tyle zarobią.

Wszystko już było?

Wybrałem się do kina. Na tyle pokombinowałem z porą, że widzów na sali (włącznie ze mną) można było liczyć na palcach, i jedna ręka wystarczała, można było zupełnie nie przejmować się miejscem wybranym sobie przy kasie (gdyby którykolwiek ze współwidzów jakkolwiek przeszkadzał). Ale w sumie to już kiedyś było (tu byłby link do starej notki, ale do starego bloga linkować nie chcę bo się link zepsuje, a archiwum jeszcze niegotowe), przejdźmy więc może do meritum.

Otóż poszedłem sobie na Marvela najnowszego, z marvelowych najmarvelowszego, gdyż nawet Marvela w tytule mającego: Kapitan Marvel. W kinach od względnie niedawna, więc jeśli ktoś cierpi na SPOILERofobię, to niech przestanie czytać do czasu obejrzenia lub zamilknie na wieki (powiedziałbym, że to już było, ale w naszych ceremoniach ślubnych takie rzeczy jednak nie występują).

No więc film jest superbohaterski. Oczywiście to już było, wszystkie filmy Marvela są o superbohaterach, jeden lepszy od drugiego, od czasu do czasu pojawia się w tych filmach kwestia który jest bardziej super od innych, w sumie już od czasów Supermana można się nad tym zastanawiać. Na całe szczęście dostajemy też bardziej ludzkie kawałki niż superbohaterskie (te superbohaterskie są zwykle najbardziej widowiskowe), ogólnie wyważenie jest całkiem niezłe. Bardzo przyjemnie się oglądało klimat lat 90., aż sobie uświadomiłem że wcześniej z podobną nostalgią oglądałem filmy dziejące się w latach 80…70… lat 60 i wcześniejszych oczywiście nie jestem w stanie pamiętać, ale zwykle ogląda się dobrze. W tych najbardziej „ludzkich” scenach też towarzyszyło mi uczucie, że już to kiedyś widziałem. Kiedy superbohaterka toczy swoją kluczową walkę, przeciwnik mówi do niej imieniem przez siebie nadanym, i zaraz wyskakuje przed oczy niezapomniany Matrix i „my name is Neo”; bohaterka upada, ale się podnosi bo duch jest silniejszy od ciała, jak Kapitan Ameryka (zanim został superbohaterem), jak Rocky, jak wielu bohaterów podkreślających że ludzka wiara w siebie góry przenosi.

Film jest ogólnie bardzo sympatyczny, Samuel L. Jackson na swoim poziomie, Ben Mendelsohn czarował zwłaszcza głosem (dubbing odebrałby tę drobną przyjemność), pobrzękiwały najntisowe kawałki, spodziewana dawka marvelowskiego poczucia humoru. Wizualnie w porządku, nawet jeśli nie było Scen Na Które Koniecznie Trzeba Do Kina, momentami było tak przesadzone jak przesadzony jest superbohater(ka). O Brie Larson mówią że grała jedną miną, bo i scenariusz jej zbytnio na inne nie pozwalał, w sumie jak Keanu Reeves w Matriksie, mówiłem że wszystko było.  Nie powiem tylko czy była już „kobieca” perspektywa w patrzeniu na kino superbohaterskie… bo nie widziałem Wonder Woman.