nowe ładki

Widmo krąży po Polsce – widmo zmian w systemie podatkowym, zwanych potocznie Nowym Ładem. Dyskusje wzbierają, bo slajdy w Powerpoincie i deklaracje z konferencji prasowych zostały przełożone na język przepisów, projekt wielkiej nowelizacji (jak pierwszy raz ją przeglądałem to zażądałem napisania od nowa ustawy o PIT, bo już i tak ani się nie da jej czytać, ani nawet za bardzo po niej nawigować) został opublikowany. Pojawiły się kalkulatory udające symulację ile kto na Nowym Ładzie straci…

Ja tam w obce kalkulatory nie wierzę, wolę samemu posprawdzać, więc z pewną taką niechęcią do projektu zajrzałem. Oczywiście, bez trudu znajduje się w nim to co najłatwiejsze do znalezienia, czyli kwotę wolną od PIT w wysokości 30 tysięcy złotych (choć zapisane jako kwota do odjęcia od podatku). Znacznie bardziej z wielu względów ciekawiło mnie jak to dokładnie ma być z tą składką zdrowotną, którą na działalności gospodarczej ma się płacić od całości dochodów – a tu i diabeł, i inni szatani czynni są w szczegółach. I powiem wam…

Więc zasadniczo podstawą składki zdrowotnej ma być dochód podatkowy – pomniejszony o zapłacone składki na „zwykły ZUS” (w przyszłym roku, powiedzmy dla uproszczenia, 1200 zł). Jeżeli więc ktoś zarobi – po opłaceniu kosztów – 10 tysięcy miesięcznie, to składkę zdrowotną 9% zapłaci od 10.000-1.200=8.800 zł, czyli 792 zł. Wygląda niemało, zwłaszcza że wg luźnych szacunków wg dotychczasowych zasad przyszłoroczna składka zdrowotna wynosiłaby ok. 400 zł. Jeżeli ktoś zarobi w miesiącu 5200, to składka zdrowotna 9% od 5.200-1.200=4.000 zł wyniesie już tylko 360 zł, mniej niż w tym roku… A jak ktoś będzie mieć słaby miesiąc (bo wpadnie składka na OC/AC albo z innego powodu) i zostanie mu 2000 zł dochodu, czyli po odliczeniu składki ZUS 800 zł… wstrzymajcie konie, aż tak dobrze nie będzie, miesięczna podstawa składki zdrowotnej nie może być niższa niż minimalne wynagrodzenie, czyli w przyszłym roku najprawdopodobniej 3000 zł, a więc 270 zł trzeba będzie wybulić tak czy siak. I na dodatek trzeba będzie co miesiąc do ZUS wysyłać informację ile wyniósł dochód (do urzędu skarbowego aktualnie nie trzeba, nie wiem czy sam ZUS będzie z tego powodu szczęśliwy).

Jeśli jesteście czujni lub macie doświadczenie, to macie na końcu języka pytanie: zaraz, to czy jeśli płaci się od rzeczywistego dochodu, a w niektórych miesiącach (kiedy jest niski dochód lub zgoła strata) więcej, to czy to nie powinno być jakoś wyrównywane? Otóż… i tak, i nie. Nie, bo nie ma mechanizmu rozliczania tego na bieżąco. Tak, bo można to zrobić – uwaga – po zakończeniu roku. Pod warunkiem jednak że złoży się w terminie wniosek (pomijam inne drobiazgi), a jak się wniosku w określony sposób nie złoży to umarł w butach.

Oczywiście, to tylko PROJEKT i to jeszcze nawet nie skierowany do Sejmu, tylko na etapie konsultacji społecznych. Jeżeli to jednak przejdzie w takiej formie (a mam w sobie wystarczająco dużo pesymizmu, żeby w to wierzyć), to czeka nas sporo zabawy.

o równości sportsmenek

Problem to nienowy, acz ostatnio gorący i głośny głównie za sprawą trans-sportsmenek (dla uniknięcia wątpliwości: chodzi o osoby urodzone jako mężczyźni, które w następstwie procesu tranzycji zostały uznane za kobiety). Na Igrzyskach jedna taka osoba (z Nowej Zelandii) ma wystąpić w podnoszeniu ciężarow, nie wnikałem czy ma szanse na coś więcej czy udział.

U podstaw problem leży rzecz, która nie powinna być kwestionowana: istnieją biologiczne różnice pomiędzy kobietami i mężczyznami, różnice, które przekładają się na możliwości siłowe, wytrzymałościowe i szybkościowe. Nie bez powodu na tym samym dystansie na tej samej bieżni, skoczni czy pływalni mężczyźni osiągają znacznie lepsze rezultaty, i nawet przeciętnie utalentowany/wytrenowany mężczyzna wyprzedzi kobietę-mistrzynię (w dzisiejszych eliminacjach na 100 metrów stylem grzbietowym Australijka McKeown ustanowiła rekord olimpijski czasem o prawie cztery sekundy wolniejszym od reprezentanta Polski Pawła Stokowskiego, który zajął 24. miejsce i nie zakwalifikował się do finału). Co więcej, uważam (choć to już bardziej moje zdanie niż stwierdzenie faktu) że nawet w dyscyplinach, w których pozornie cechy fizyczne nie mają znaczenia – takich jak np. sporty motorowe czy szachy – różnice wynikające z płci biologicznej są istotne, bo na najwyższym poziomie rywalizacji wytrzymałość (będąca pochodną siły) pozwala dłużej utrzymywać najwyższy poziom. Spośród obecnych dyscyplin olimpijskich rywalizacja koedukacyjna ma miejsce chyba tylko w jeździectwie… i o ile kobiety leją mężczyzn w konkursach ujeżdżania (ostatni męski medal w Atlancie w 1996, ostatni męski triumf w Los Angeles w 1984), to w konkursach skoków przez przeszkody oraz we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego (obejmującym obok ujeżdżania i konkursu skoków także przejazd terenowy z przeszkodami) mężczyźni wciąż pozostają niepokonani; przypadek? cóż, nie sądzę, jednak coś innego chyba wchodzi w grę.

Jeżeli zatem mamy osobę, która urodziła się jako mężczyzna (problem w zasadzie nie istnieje przy osobach urodzonych jako kobiety, zwykle startują one w gronie kobiet, a tranzycji dokonują po zakończeniu kariery zawodniczej, jako Zdenka/Zdenek Koubek, Zofia/Witold Smętek czy Heidi/Andreas Krieger) i mogłaby startować z mężczyznami, ale z jakiegoś powodu (mniej więcej można się domyślić z jakiego) woli rywalizować z kobietami – to ma na starcie niewątpliwy przywilej biologiczny, którego rywalki nie są w stanie w żaden sposób nadrobić. Nie ukrywam, że co do zasady jestem przeciwnikiem startu takich osób wspólnie z kobietami.

Zapewne wiele osób spodziewałoby się tu kropki, ale to byłby błąd. Opisałem powyżej sytuację osób po tranzycji, zyskujących nieuzasadnioną przewagę, ale spektrum możliwych przypadków jest dużo szersze. Mamy wszak Stanisławę/Stellę Walasiewicz, mistrzynię olimpijską, o męskim wyglądzie spowodowanym zapewne zespołem Swyera; mamy też Ewę Kłobukowską, matkę dziecku, mistrzynię olimpijską z Tokio, wykluczoną kilka lat później z rywalizacji sportowej jako „nieokreśloną płciowo” z powodu posiadania w organizmie chromosomu Y (mieszanka chromosowów XX i XXY)… Mamy też współczesne biegaczki o naturalnie podwyższonym poziomie testosteronu (często wynikającym z interpłciowości), jak Caster Semenya, do tegorocznych igrzysk w Tokio nie dopuszczono niektórych biegaczek o wysokim poziomie testosteronu. Cały czas można sobie zadawać pytanie, jak zapewnić równość rywalizacji pomiędzy osobami posiadającymi naturalny handicap, a osobami które go nie posiadają?

I tu nagle stajemy przed pytaniem, czy taka biologiczna równość w ogóle istnieje. Dominację Jamajczyków w sprintach w ostatnich latach przez pewien czas tłumaczono posiadaniem przez nich w mięśniach specjalnego typu włókien. Wyniki w biegach długodystansowych mieszkańców Afryki środkowo-wschodniej (od Erytrei po Tanzanię) zwykło się tłumaczyć dostosowaniem do życia w tamtejszych warunkach (na wysokości). Jest nawet film fabularny „Biali nie potrafią skakać” (jego fabuła nie jest tu istotna) i są badania, że pewien wariant genetyczny wpływa na funkcjonowanie ścięgien pozwalając na skakanie wyżej. Wyniki w różnych prostych co do zasady sportach pokazują, że jedni potrafią osiągać w nich wysoki poziom bez trudu, a inni ledwo-ledwo, pomimo że piłka nożna jest popularna na całym świecie, to najludniejsze kraje świata (poza Brazylią) nie notują w niej oszałamiających (lub zgoła żadnych) sukcesów. Czy w ogóle wynikający z genów „talent sportowy” dający przewagę w rywalizacji z innymi (niektórymi lub wszystkimi) jest sprawiedliwy? Nigdy tego nie przeskoczymy.

Starając się zapewnić równość rywalizacji dzielimy startujących na grupy: wg płci, wg wieku (juniorzy), wg wagi (sporty walki), wg stopnia niepełnosprawności… Sposób zaliczania do poszczególnych grup może być dyskusyjny, ale koniec końców inaczej mielibyśmy tylko kategorię open.

popłynąć jak do Tokio i z powrotem

Przyznam, że nadchodzącymi Igrzyskami Olimpijskimi jakoś się zupełnie dotąd nie przejmowałem (co najwyżej okazjonalną myślą, czy w ogóle się odbędą), nawet za bardzo nie wiedziałem kto z polskich sportowców się tam wybiera i po co (po wiktorię i glorię, czy po coubertinowski udział). Mam jedynie świadomość, że w każdej dyscyplinie, a może nawet konkurencji, trzeba spełnić określone wymagania, żeby móc wystartować, inaczej w zasadzie mogliby wystartować prawie wszyscy i byłby jeden wielki radosny bałagan

I tu nagle pojawiła się informacja o naszym może nie tak wielkim i na pewno nie radosnym, ale bałaganie w związku pływackim. Co dokładnie się stało, bardziej wierzę niż wiem, samemu w ogóle nie zgłębiałem zasad kwalifikacji pływaków. Na ile rozumiem, pływaczki i pływacy mieli określone dwa poziomy wyników gwarantujących ich możliwości „na poziomie olimpijskim”, a to minimum A i minimum B (dla każdego stylu i dystansu). Minimum A daje zawodnikowi gwarancję startu indywidualnego, minimum B – gwarancję startu w sztafecie i prawo ubiegania się o start indywidualny, jeśli nie będzie dość takich z minimum A… I tu zdaje się pojawia się regulaminowy kruczek – jak pływaczkę/ka z minimum B zgłosi się tylko do sztafety, to może zapomnieć o starcie indywidualnym; jeżeli natomiast zgłosi się taką osobę do startu i w sztafecie, w i indywidualnie – to jeżeli nie znajdzie się dla niej miejsce indywidualnie, to wypada ze składu całkowicie.

W składzie polskiej reprezentacji pływackiej na Tokio, zatwierdzonym i ogłoszonym na początku czerwca, znalazło się:

  • 9 zawodników z minimum A
  • 7 zawodników z minimum B, zgłoszonych tylko do sztafet
  • 7 zawodników z minimum B, zgłoszonych i do sztafet i indywidualnie.

I co się stało? No tak, nietrudno się domyślić: z tej siódemki z minimum B, zgłoszonych także indywidualnie, zgodę na start dostała tylko 1 osoba. Pozostała szóstka już w Japonii w zasadzie mogła tylko zacząć szukać biletu powrotnego do domu, a tam oburze, gromy, wywiady w mediach… Choć, wybaczcie tę uwagę, na długo wcześniej powinni byli wiedzieć że coś jest na rzeczy, skoro mieli minimum tylko na sztafetę, a zgłoszenie także na start indywidualny, nie wiem na ile zainteresowanym trudno było samodzielnie dotrzeć do warunków wstępu na Igrzyska, rzecz dla nich najważniejszą w ostatniej cztero- czy pięciolatce.

W zasadzie mógłbym o tym wszystkim napisać, ale kiedy próbowałem to wszystko zweryfikować i zrozumieć, jedna rzecz mnie uderzyła jako szczególnie niesprawiedliwa. Otóż – jak wyliczałem powyżej – do Tokio poleciało 7 osób z minimum B, zgłoszonych tylko do sztafet, i 6 osób z minimum B zgłoszonych także indywidualnie, dla których zabrakło miejsca. Ponieważ – jak rozumiem – bez tej szóstki nie dało się skompletować zadeklarowanych sztafet, w wyniku przeprowadzonych „negocjacji” ustalono że trójka z tej szóstki jednak dostanie szansę występu olimpijskiego. Niestety, oznaczało to, że do domu powrócić musi trójka z tych pływaków, którzy z minimum B byli zgłoszeniu tylko do sztafet, parafrazując Kaczmarskiego, MKOl-owi liczba się musi zgadzać…

Nie wydaje mi się, żeby którakolwiek z tych sztafet miała szansę na olimpijski sukces, nie wiem czy mierzyliśmy dla nich wyżej niż udział w finale. Każdy wynik będzie tu gorzki.

wimbledońskie podatki

Wyobraźmy sobie osobę grającą w tenis (dla uproszczenia pomińmy płeć tej osoby), która wybrała się do Anglii na turniej na kortach Wimbledonu i poszło jej znakomicie. Emocje, endorfiny, sława, zdjęcia z kibicami, wywiady.. (wizyty w zakładach pracy raczej niekoniecznie, to już nie ta epoka) Ale też – nie ukrywajmy – pieniądze, osoba wygrywająca turniej zarabia 1,7 mln funtów, osoba, która tylko wystartowała w pierwszej rundzie, zarobiła funtów 48 tysięcy.

Zarobiła… znaczy można opodatkować. Osoba z Polski, zakładamy, płaci podatki w Polsce; już te 48 tysięcy funtów „za start” to po obecnym kursie ze ćwierć miliona, urząd skarbowy uśmiecha się drugą stawką, a jak sukces to nawet danina solidarnościowa patrzy z zaciekawieniem… Zaraz, chwilunia, a co na to Her Majesty’s Revenue and Customs? A HMRC na to: to miło, że do nas przyjechałeś, skoro u nas zarobiłeś, to serdecznie dziękujemy za podzielenie się z nami, dola wynosi 45% (czyli osoba odpadająca w pierwszej rundzie zostawia królowej 21.600 funtów podatku, a wygrywająca drobne 765 tysięcy funtów). Nie wspominajmy już nawet o tym, że HMRC patrzy z uwagą na opaskę z nazwą sponsora i delikatnie przypomina, że czas pobytu w gościnie królowej uważa za czas pracy na rzecz sponsora, zatem odpowiednia część wynagrodzenia od sponsora to też zarobek uzyskany w Anglii, podlegający opodatkowaniu…

Co na to nasz rodzimy urząd skarbowy? Patrzy ze smutkiem na kwit o potrąceniu 45% podatku, bo jednak rodzima stawka niższa. Niższa, a podatek potrącony przez HMRC odlicza się od podatku należnego w Polsce. Uff, tylko do wysokości tego co byloby do zapłaty w Polsce.

Nie zarabia to państwo polskie na wimbledońskich wiktoriach, oj nie zarabia.