nowy rok, nowe liczby

Nie, tym razem nie będzie o kredytach i stopach procentowych. Ani nawet o składkach ZUS, które uciśnionych przedsiębiorców doprowadzają do plajty, bo wzrosły prawie tak bardzo, jak najniższe wynagrodzenie. Teraz pora na coś z zupełnie innej beczki.

Nowy rok jest zjawiskiem ze swojej istoty wyjątkowo umownym. Otóż w pewnej arbitralnie przyjętej chwili następuje magiczne cyk, i zamiast kolejnego dnia starego roku robi się pierwszy dzień nowego roku, równie dobrze mógłby to być każdy inny dzień roku (a zmiana nie musiałaby następować w środku nocy, ale w środku dnia lub o wschodzie słońca, to wszystko jest tak samo umowne). Wszystko zaczynamy liczyć od nowa (z wyjątkiem grzechów i długów, choć raty kredytów mogą nabrać nowej wysokości, WIBOR ostatnio spada).

W zeszłym roku przeczytałem (skończyłem czytać) 26 książek wcześniej nieczytanych. Nawet przyznam, że pod koniec roku już nawet troszeczkę tym sobie „zarządzałem” – najpierw chciałem osiągnąć wynik 24, czyli dwie na miesiąc, ale ostatecznie po Świętach jeszcze trochę podciągnąłem i uzyskałem średnią 1 książkę na 2 tygodnie. Wiem, że są ludzie czytający dużo więcej (sam potrafiłem trzy razy tyle), są ludzie czytający mniej czy zgoła wcale (na przykład dlatego, że czytanie ich fizycznie usypia, a nie dlatego że stronią od wyrafinowanej intelektualnej rozrywki), nie czuję się zakompleksiony ani wyróżniający się. Listą też nikogo zanudzał nie będę, była fantastyka, były kryminały, była literatura popularno-naukowa, nie bawiąc się w klasyfikacje polecę tylko „Czeski Raj” Jaroslava Rudisa, może dlatego że spędziłem w tamtej okolicy uroczy urlop (acz nie tylko dlatego).

W zeszłym roku obejrzałem też 60 filmów wcześniej nieoglądanych (tak, zgadliście, też się trochę starałem żeby wyszło „ładnie”, czyli 5 miesięcznie). Przypadkiem bardziej wyszło, że 20 z nich obejrzałem w kinie, a 40 na mniejszym ekranie, ale tu już nie mam pomysłu jak to sprzedawać „w przeliczeniu”, trudno, musi wystarczyć, że liczby są okrągłe. Niezmiennie najbardziej polecam „Wszystko wszędzie naraz„, kiedyś może bym go nawet zrecenzował w swój nieprofesjonalny sposób, ale dziś po pierwsze dzielę się wrażeniami w różnych miejscach i potem najlepsze myśli już wykorzystałem… a po drugie nie zawsze jednak to robiłem, nigdy chyba nie napisałem recenzji ze Skyfalla

W zeszłym roku obejrzałem też seriali… nieee, nie ma mowy, tego nie jestem w stanie podliczyć, i to mimo że notuję każdy kolejny obejrzany odcinek – ale robię to w podziale na platformy streamingowe, nie na miesiące czy lata. Sama rozpiska. w jakim okresie korzystam z jakiej platformy, jest już wystarczająco skomplikowana. A na dodatek serial serialowi nierówny, koreańskie potrafią mieć odcinki dobrze ponadgodzinne, a czasem się ogląda parominutowe (licząc lub nie licząc napisów) animacje, pomiędzy tym do wyboru, do koloru – 25 minut, 40 minut… W charakterze ciekawostki powiem tylko, że na samym Disney+ w 3 miesiące naliczyłem równe 200, ale tam też były wyjątkowo krótkie odcineczki, a na dodatek tam przy serialach zapisuję jak leci także to, co oglądam powtórkowo. Ogólna refleksja jest taka, że oglądam tych seriali za dużo, i jak mawia jeden znajomy, nazbyt średniej jakości czasem, honi soit qui mal y pense.

Niemniej liczniki książek i filmów ruszyły tydzień (z haczykiem) temu od nowa. Zatem, pozwólcie, że dla odmiany oddalę się czytać…

Edward łączy dynastie

Pisałem kilka miesięcy temu, że kiedy król brytyjski Edward VII (OK, wtedy jeszcze jako książę Albert) wziął za żonę księżniczkę Aleksandrę, córkę króla duńskiego – która wlała w żyły dynastii Windsorów (tak naprawdę Koburgów, a historycznie Wettynów) dawkę krwi piastowskiej, nawet jeśli solidnie przez pokolenia rozrzedzonej. A co płynęło w żyłach Edwarda?

Otóż matką jego była królowa Wiktoria, a ojcem książę Albert z Saksonii-Coburga-Gothy.
Zaś ojcem królowej Wiktorii był książę Edward, a matką księżniczka Wiktoria z Saksonii-Coburga-Saalfeld.
Zaś ojcem księcia Edwarda był król Jerzy III, a matką księżniczka Szarlota z Meklemburgii-Strelitz.
Zaś ojcem Jerzego III był książę Fryderyk Ludwik, a matką księżniczka Augusta z Saksonii-Gothy.
Zaś ojcem księcia Fryderyka był król Jerzy II, a matką Karolina z Ansbachu z domu Hohenzollernów.
Zaś ojcem Jerzego II był król Jerzy I, a matką księżniczka Zofia Dorota z Celle.
Zaś ojcem Jerzego I był książę Ernest August z Hanoweru, a matką Zofia Dorota z Wittelsbachów.
Zaś ojcem Zofii Doroty był Fryderyk V z Palatynatu, a matką królewna Elżbieta Stuart.
Zaś ojcem Fryderyka V był Fryderyk IV, elektor Palatynatu, a matką księżniczka Luiza Joanna Orańska.
Zaś ojcem Fryderyka IV był Ludwik VI, elektor Palatynatu, a matką księżniczka Elżbieta heska.
Zaś ojcem Ludwika VI był Fryderyk III, elektor Palatynatu, a matką księżniczka brandenburska Maria z Hohenzollernów.
Zaś ojcem Marii był książę Kazimierz z Hohenzollernów, a matką księżniczka bawarska Zuzanna z Wittelsbachów.
Zaś ojcem Kazimierza był książę Fryderyk z Hohenzollernów, a matką królewna Zofia.
Zaś matką Zofii była królowa Elżbieta Rakuszanka, a ojcem król Kazimierz Jagiellończyk.

I tak oto Edward VII złączył w swoich dzieciach krew Jagiellonów z krwią Piastów, przekazując ją dalej świętej już pamięci prawnuczce Elżbiecie II i jej potomkom, którzy teraz tron Wielkiej Brytanii obejmą.

Oczywiście, gdyby pogrzebać w tych wszystkich kolejnych rodach, to pewnie tych domieszek mogłoby się i więcej znaleźć, ale póki co nam chyba wystarczy.

Tadzio

Jakiekolwiek podobieństwo do dowolnych kont na portalach społecznościowych lub rzeczywistych osób bądź spółek jest zupełnie przypadkowe.

Jest sobie na pewnym portalu społecznościowym użytkownik, na imię mu Tadeusz, na nazwisko Podmiejski, sądząc po zdjęciu profilowym gość w średnim wieku. Ten Tadeusz pisze gromkimi słowami o różnych ludziach i wydarzeniach, i jednocześnie czasem się oburza, kiedy próbować go pytać o różne sprawy spoza portalu. Ostatnio się oburzył, że ktoś ma coś do powiedzenia na temat jego rodziny…

Wokół Tadeusza często spotyka się pewną Anetkę (sama tak się określa, nawet w nazwie konta), nawet kiedyś o nim napisała per „mój mąż”. Nikomu w akta stanu cywilnego patrzeć nie będziemy, ale wiecie, taka sprawa, Anetka ma też konto na innym portalu, używa tam tego samego zdjęcia i wrzuca te same teksty czy zdjęcia – tylko tam oficjalnie jako Aneta Bobecka. I, co ciekawe, pani Aneta Bobecka chwali również prowadzeniem firmy Templariusz, z elegancko zaprojektowaną stroną pod adresem templariusz kropka com kropka pl.

Jeżeli pogrzebiemy sobie chwilę w publicznie dostępnych danych Krajowego Rejestru Sądowego, to można się dowiedzieć, że adres strony templariusz etc należał jeszcze niedawno (parę lat temu) do spółki Templariusz sp. z o.o. (spółka zmieniła nazwę na inną kilka miesięcy po tym, jak pani Aneta otworzyła firmę). Prezesem i większościowym wspólnikiem spółki Templariusz (która wcześniej nazywała się Doppelkomfort) był Józef Kisiel, starszy pan, długo w tej roli nie pociągnął, a krótko po tym jak pozbył się spółki (i jej nazwy), spółka została zlikwidowana przez sąd jako wydmuszka (znaczy żadnego majątku, tylko jakaś przypadkowa nazwa i niezainteresowany spółką nowy właściciel i prezes, rutynowa procedura), zresztą za czasów pana Józefa nawet obowiązkowe składanie w sądzie sprawozdań finansowych spółki się nie przyjęło.

Nie przyjęło się też w innej spółce, w której pan Józef wcześniej chwilę prezesował… a która przypadkiem nazywała Doppelkomfort PL (wszystkie te firmy działają w tym samym województwie i mają podobny rodzaj działalności). Co ciekawe, w firmie Doppelkomfort PL pojawiał się również – w charakterze właściciela, członka zarządu, prokurenta – niejaki Tadeusz Marcin Kisiel, jego Pesel mówi, że chłop obecnie po pięćdziesiątce.

Jak myślicie, czy to przypadek że nasz Tadeusz Podmiejski obraża się na pytanie, czy warto kupić wystawiony na internetowej giełdzie dług Tadeusza Marcina Kisiela w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych?

wszystko w rękach konia

Pięciobój nowoczesny. Dyscyplina interesująca, choć dla przeciętnego widza mało czytelna jak każdy wielobój, gdyż coś się dzieje, coś się dzieje, ale nie do końca wiadomo dlaczego ktoś jest zadowolony, a ktoś nie, bo dobry wynik cząstkowy niekoniecznie gwarantuje dobry wynik całościowy.

Pięciobój nowoczesny. Nowoczesnym nazwano go ponad sto lat temu, żeby odróżniał się od pięcioboju antycznego. Antyczny obejmował bieg, rzut oszczepem, rzut dyskiem, skok w dal i zapasy, odzwierciedlając wyszkolenie ówczesnego żołnierza (OK, nie wiem czy hoplici mieli dyski bojowe, ale pewnie trening ogólnorozwojowy…). Nowoczesny miał bardziej odpowiadać XIX-wiecznemu agentowi czy łącznikowi, który jedzie na nieznanym sobie koniu, strzela do przeciwnika z pistoletu, walczy na szpady, płynie przez rzekę i na końcu biegnie do swoich, tak przynajmniej głosi opowieść o Coubertinie, uważanym za ojca, a przynajmniej promotora tej dyscypliny.

Pięciobój nowoczesny. Niektórzy kwestionują, czy nazwa wciąż aktualna, skoro strzelanie jest połączone z biegiem (jak w biathlonie, który wszak nazywano kiedyś dwubojem zimowym), ale jednak wciąż wymaganych jest pięć zupełnie różnych umiejętności, i niepowodzenie w jednej może zepsuć nawet wybitne wyniki w pozostałych. Szczególnie łatwo o to w jeździe konnej, gdzie wystarczy brak współpracy ze strony konia – co było przyczyną awantur na ostatniej tokijskiej olimpiadzie, ale też chociażby przyczyną klęski Janusza Peciaka na mistrzostwach świata w 1973 roku.

Pięciobój nowoczesny. Są przymiarki, żeby wyeliminować z niego jazdę konną; w końcu jakiż agent dziś jechałby konno, dziś najpewniej poszukałby samochodu, motocykla, lub w ostateczności roweru (choć bardziej przyczyną wydają się głosy obrońców zwierząt, robiące złe publicity dla sportu). Cóż za problem wymyślić konkurencję typu jazda podstawionym samochodem (może być elektryczny) po zaimprowizowanym torze jak w Race of Champions, motocyklowe enduro czy zawody BMX? Słyszę jednak, że federacja raczej skłania się ku biegom z przeszkodami, takim jakimi katuje się współczesnych żołnierzy (i innych mundurowych)…

Pięciobój nowoczesny. Wszystko się zmienia, sam pięciobój też ewoluował przez lata (dystanse biegu czy pływania, broń strzelecka, skoki przez przeszkody zamiast jazdy terenowej etc), cóż więc szkodzi, by zmienić mu jedną z konkurencji? Ktoś zawsze będzie startował, ktoś zawsze będzie oglądał, ktoś zawsze będzie kręcił nosem.

PS tytuł bo się błąkał nachalnie, a nie miałem lepszego pomysłu

nie wie Sejm co w prawie piszczy

Nieoceniony Kot Sejmowy właśnie wyłapał, że nasz znakomity rząd tyle co (tydzień temu, a dokładnie czwartego kwietnia) wniósł do Sejmu projekt ustawy „o zmianie niektórych ustaw w celu automatyzacji załatwiania niektórych spraw przez Krajową Administrację Skarbową”, w którym zamieścił między innymi niepozornie brzmiącą propozycję „w art. 952[1] kodeksu postępowania cywilnego uchyla się paragraf 5”. Zapewne nie będziecie szczególnie zaskoczeni, że ten paragraf 5 nie ma zbytnio związku z automatyzacją ani z załatwianiem spraw przez administrację skarbową, ponieważ stanowi wyłącznie czasowy zakaz przeprowadzania przez komornika sądowego licytacji nieruchomości w czasie trwania stanu epidemii lub zagrożenia epidemicznego (czyli w naszej trwającej nieprzerwanie od 2 lat rzeczywistości, to czy taki zakaz był sensowny to temat na osobną dyskusję). Co jednak ciekawsze, to fakt, że ten przepis właśnie został przez Sejm uchylony ustawą o zmianie ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w związku z konfliktem zbrojnym na terytorium tego państwa oraz niektórych innych ustaw – fakt, dopiero ósmego kwietnia, być może ktoś w Sejmie doszedł do wniosku, że można to przenieść z jednego projektu do drugiego, bo automatyzacja potrwa za długo, albo bo zakaz licytacji bardziej pasuje do pomocy obywatelom Ukrainy (albo i nie doszedł, tylko zwyczajnie nikt do końca nie ogarnia co, jak i kiedy się zmienia).

Ta sytuacja przypomniała mi jeden z moich ukochanych kwiatków polskiej legislacji, na dodatek stanowiący mały suplement do ostatniej notki o restrukturyzacji kredytów. Otóż sam obowiązek umożliwienia kredytobiorcy restrukturyzacji kredytu wprowadzano ustawą z dnia 25 września 2015 r. o zmianie ustawy – Prawo bankowe oraz niektórych innych ustaw – wtedy dodano art. 75c, oraz zmieniono przepis art. 75 ust. 1 ustawy prawo bankowe, który do tej pory brzmiał:
W przypadku niedotrzymania przez kredytobiorcę warunków udzielenia kredytu albo w razie utraty przez kredytobiorcę zdolności kredytowej bank może obniżyć kwotę przyznanego kredytu albo wypowiedzieć umowę kredytu.”
w ten sposób, że dodano nawiązanie do art. 75c o restrukturyzacji:
W przypadku niedotrzymania przez kredytobiorcę warunków udzielenia kredytu albo w razie utraty przez kredytobiorcę zdolności kredytowej bank może, z zastrzeżeniem art. 75c, obniżyć kwotę przyznanego kredytu albo wypowiedzieć umowę kredytu.”

W praktyce oznaczało to, że bank nie mógł wypowiedzieć umowy kredytowej bez umożliwienia kredytobiorcy restrukturyzacji! No dobrze, zapytacie, ale co to ma wspólnego…

Otóż ta zmiana została uchwalona przez Sejm we wrześniu 2015 roku, ogłoszona w dniu 12 listopada 2015 roku i zaczęła obowiązywać w dniu 27 listopada 2015 roku. Tyle że 1 stycznia 2016 roku weszła w życie ustawa Prawo restrukturyzacyjne, uchwalona w maju 2015 roku i ogłoszona w lipcu 2015 roku, która… zmieniła przepis art. 75 ust. 1 ustawy prawo bankowe nadając mu treść:
W przypadku niedotrzymania przez kredytobiorcę warunków udzielenia kredytu albo w przypadku utraty przez kredytobiorcę zdolności kredytowej bank może obniżyć kwotę przyznanego kredytu albo wypowiedzieć umowę kredytu, o ile ustawa z dnia 15 maja 2015 r. – Prawo restrukturyzacyjne nie stanowi inaczej.

Nie będzie dla Was zaskoczeniem, że ustawa Prawo restrukturyzacyjne zajmuje się zupełnie innymi rzeczami, niż indywidualna restrukturyzacja kredytu, prawda? I tak oto przepis wiążący możliwość wypowiedzenia kredytu z możliwością restrukturyzacji obowiązywał raptem 5 tygodni, bo przy procedowaniu zmiany ustawy prawo bankowe nikt w Sejmie nie wyłapał uchwalonej już (acz jeszcze nieobowiązującej) zmiany tej ustawy (dodajmy, że odpowiedni przepis ustawy Prawo restrukturyzacyjne wprowadzający tę zmianę miał numer art. 418 pkt 2 i znajdował się w wewnątrz liczącego sobie 80 stron bloku zmian różnych ustaw).

PS pamiętajmy, że rok 2015 to jeszcze ancient regime, możliwość pogubienia się w ustawach jest ponadpartyjna (choć im większy chaos w pracach, tym większa)

najbardziej wkurzające przejazdy rowerowe

I zrobiła się wiosna, astronomiczna, kalendarzowa, meteorologiczna, co tam chcecie, przede wszystkim ciepło i słonecznie jest (jak na marzec), choć sucho. Nie ma się co dziwić, że przy takiej pogodzie rowerzyści tłumnie wychodzą z domu…

…i poruszają się czy to drogami, czy to bezdrożami, czy tez wreszcie drogami/ścieżkami rowerowymi. A kiedy jeżdżą drogami rowerowymi, to w końcu zwykle dojeżdżają do przejazdów rowerowych, czyli de facto skrzyżowań drogi rowerowej z drogą „zwykłą”, na których (o czym kierowcy powinni pamiętać) rowerzyści mają pierwszeństwo. A te przejazdy potrafią być irytujące, zwłaszcza kiedy kiepsko widać czy ktoś się do takiego przejazdu nie zbliża, oj potrafią… Aż mi się zaczął taki ranking układać, kiedy jeździłem po okolicznych drogach.

3. Przejazdy w środku lasu – jedziesz przez las, wokół piękne drzewa, szum, zieleń, nagle ni z gruchy, ni z pietruchy znak „PRZEJAZD” i czerwony pasek na asfalcie, pomiędzy drzewami nie sposób dojrzeć czy ktoś jedzie, z jaką prędkością i jak daleko mu do przejazdu… A już najlepiej jak przejazd jest zaraz za zakrętem, jak ten tu poniżej (między znakami widocznymi po lewej stronie).

2. Przejazdy na zjeździe z ronda – tu z kolei zwykle widać, ale geometria ronda powoduje, że trudno jednocześnie ogarniać wzrokiem drogę tuż przed sobą, skręcać kierownicą w lewo trzymając się w rondzie, przygotowywać się do skręcenia kierownicy w prawo żeby z ronda zjechać, patrzeć mocno w prawo czy ścieżką nie nadjeżdża rowerzysta z prawej i mocno w lewo czy nie nadjeżdża z lewej… No grozi nadwyrężeniem szyi/oczu, o psyche nie mówiąc. A jeżeli jeszcze – jak w miejscu poniżej – krzaki oddzielające ścieżkę od ronda rozrosną się tak, że nie widać czy ktoś jedzie…

1. Przejazdy jak dla samobójców – jedziemy z górki na pazurki (rowerem) i nagle wskakujemy na przejazd, nawet nie wiadomo czy i jak hamować (rowerem). Szczególne miejsce w moim serduszku ma przejazd, na który wpada się z górki spomiędzy drzew, całość jeszcze solidnie przysłonięta dużą tablicą informacyjną…

Nie, na razie nikt na mnie nie wpadł ani nikogo nie uderzyłem na takim przejeździe (pamiętam o pierwszeństwie). Ale irytować, irytują.

PS zdjęcia z Google Maps, niekoniecznie aktualne, możecie wierzyć że te przejazdy tam są, i że są irytujące

nasza Elżunia, czyli o rod(owod)ach monarszych

Poznałem tę historię niedawno, gdzieś tak od środka. Być może ją już znacie, być może nie, w każdym razie spisałem ją, bo potem o sprawie zapomnę, a już na pewno nie będzie mi się chciało ponownie jej odtwarzać. Zatem: dawno, dawno temu…

Mieszko i Dobrawa z Przemyślidów spłodzili Bolesława.
Bolesław i Emnilda słowiańska spłodzili Mieszka.
Mieszko i Rycheza lotaryńska spłodzili Kazimierza.
Kazimierz i Dobroniega z Rurykowiczów spłodzili Władysława.
Władysław i Judyta z Przemyślidów spłodzili Bolesława.
Bolesław i Zbysława ruska spłodzili Władysława.
Władysław i Agnieszka z Babenbergów spłodzili Bolesława i Mieszka.

Tu się na chwilę zatrzymamy – w sumie do tego miejsca właściwie jedziemy szkolnymi podręcznikami – bo nam się troszeczkę historia rozchodzi w różne strony. Ale nie uprzedzajmy faktów…

Bolesław wrocławski i Krystyna spłodzili Henryka.
Henryk i Jadwiga z Meranii spłodzili Henryka.
Henryk i Anna z Przemyślidów spłodzili Bolesława.
Bolesław legnicki i Jadwiga spłodzili Henryka.
Henryk i Elżbieta Bolesławówna spłodzili Bolesława.
Bolesław legnicki i Małgorzata z Przemyślidów spłodzili Wacława.

A w inną stronę poszło tak:

Mieszko raciborski i Ludmiła czeska spłodzili Kazimierza.
Kazimierz opolski i Wiola spłodzili Władysława.
Władysław i Eufemia Odonicówna spłodzili Mieszka cieszyńskiego.
Mieszko (o matce kroniki milczą) spłodził Kazimierza.
Kazimierz i Eufemia mazowiecka spłodzili Annę.

Co podział dzielnicowy rozłączył, niech biskup połączy:

Wacław legnicki i Anna cieszyńska spłodzili Ruprechta.
Ruprecht legnicki i Jadwiga żagańska spłodzili Barbarę.

Teraz następuje wyjście poza piastowskie włości.

Rudolf saski i Barbara legnicka spłodzili Barbarę.
Jan Hohenzollern Alchemik i Barbara spłodzili Dorotę.

Po czym przenosimy się do państwa duńskiego.

Christian I duński i Dorota spłodzili Fryderyka I.
Fryderyk I duński i Anna brandenburska spłodzili Chrystiana III.
Chrystian III duński i Dorota saska spłodzili Jana.
Jan ze Szlezwiku i Elżbieta z Brunszwiku spłodzili Aleksandra.
Aleksander ze Szlezwiku i Dorota spłodzili Augusta Filipa.
August Filip ze Szlezwiku i Maria Sybilla spłodzili Fryderyka Ludwika.
Fryderyk Ludwik ze Szlezwiku i Luiza Szarlota spłodzili Piotra Augusta.
Piotr August ze Szlezwiku i Zofia heska spłodzili Karola.
Karol ze Szlezwiku i Szarlota spłodzili Fryderyka Karola Ludwika.
Fryderyk Karol Ludwik ze Szlezwiku i Fryderyka spłodzili Fryderyka Wilhelma.
Fryderyk Wilhelm ze Szlezwiku i Luiza Karolina heska spłodzili Chrystiana.
Chrystian IX duński i Luiza heska spłodzili Aleksandrę.

I tak oto w tej podróży przez wieki, epoki i pokolenia docieramy na Wyspy.

Edward VII i Aleksandra duńska spłodzili Jerzego V.
Jerzy V i Maria spłodzili Jerzego VI.
Jerzy VI i Elżbieta spłodzili Elżbietę II.

Nasza ci ona? No nasza. Oczywiście, spokojnie można było rozpisać inne meandry drzewa genealogicznego, wszak niejedna matka i żona w tej wyliczance wywodziła się z takiej czy innej gałęzi Piastów. Niezmienny pozostaje jednak fakt, że królowa Elżbieta II jest potomkinią Piasta (czeskiego Przemysła Oracza zresztą też). Podobnie jak zresztą większość władców europejskich, bo Chrystian IX wżenił swoje dzieci w inne rody królewskie, ale to już temat na inną opowieść…

pan Cogito kupuje bilety online

Był weekend, wieczór był ciepły i cichy… i wtedy rodzina uprzejmie przypomniała mi o konieczności nabycia Juniorowi biletów kolejowych, żeby biedne dziecko mogło rano do szkoły dojechać (przesiadka na pociąg daje w miarę pewność dojechania na czas, a i tak wychodzi godzinę pięć przed pierwszym dzwonkiem). Westchnąłem więc, spojrzałem na rozpiskę którą mi dali (bo to w różne dni na różne godziny, a najlepiej jakbym z góry na cały tydzień), wstukałem adres w przeglądarce. Po króciutkim namyśle założyłem szybko konto w serwisie kolejowym, żeby mieć mniej wpisywania, zalogowałem się, zacząłem wybierać dane połączenia…

I wtedy nastąpił pierwszy zonk. Kiedy już podałem wszystkie dane, zorientowałem się, że nie ma żadnej opcji dokonania zbiorczej płatności, czyli za każdy bilet za pięć złotych będę musiał dokonywać osobnej płatności. Rozejrzałem się jeszcze trzy razy po serwisie, stwierdziłem, że nie ma… na Mariolę, przeszedłem do płatności. Wybrałem płatność kartą, nawet zdecydowałem się podpiąć na stałe kartę (z niskimi limitami), zatwierdziłem… Bank wszedł w tryb Bardzo Poważnej Autoryzacji, nakazał wpisanie przesłanego SMSem kodu 3d secure, po czym postanowił zadać mi jeszcze pytanie kontrolne, na które powoli wpisywałem odpowiedź żeby się nie pomylić (brak opcji podglądu)… Uff, bilet kupiony, nawet dwa maile przyszły, jeden informujący o płatności pięć złotych, drugi z biletem. Pora na kolejny… musiałem zacząć od ponownego logowania, dane na szczęście już były w systemie, klik, klik, zapłać… bank powtarza procedurę Bardzo Poważnej Autoryzacji zakupu biletu za pięć złotych… Po trzecim bilecie miałem dość i odmówiłem dalszej współpracy, stwierdzając że powrócimy do tematu w środę (a ja może do tej pory wymyślę bardziej praktyczny system kupowania tych biletów).

Wracam w poniedziałek do domu i niemal od progu czeka mnie informacja, że wiesz tata, tak się składa że we wtorek zmienili mi godzinę rozpoczęcia, więc ten bilet jest jakby do niczego.. Uśmiechając się przez zgrzytające zęby otwarłem maila z biletem na wtorek, kliknąłem linka „Zwrot”. Przeniosło mnie do systemu, gdzie zostałem poproszony o kliknięcie przycisku „wyślij maila z żądaniem zwrotu”. W otrzymanym mailu należało kliknąć linka „Zwrot biletu”, który przenosił do strony w systemie ze słowem „Potwierdź zwrot (pamiętając że przy zwrocie potrącane jest pięćdziesiąt groszy). Teraz już tylko logowanie, wybór, Bardzo Poważna…

Wracam we wtorek do domu i niemal od progu słyszę, że wiesz, kochanie, ten bilet na środę też już jest nieodpowiedni i trzeba w jego miejsce nowy…

Notkę napisałem w oczekiwaniu na potwierdzenie płatności (żeby ominąć Bardzo Poważną Autoryzację, postanowiłem zapłacić pięć złotych Szybkim Przelewem). Na szczęście potwierdzenie zdążyło przyjść zanim dziecko poszło spać.

Bilet na czwartek kupię w środę, bilet na piątek – w czwartek. Potem będzie już z górki, bo Junior ma tydzień zdalnego, a na czerwiec dostanie miesięczny, za który zapłacę raz i tylko raz…

Gdyby ktoś pytał to pięć złotych to uproszczenie. A tytuł dla atencji (i nie miałem pomysłu).

ty, Moteusz…

Naprawdę nieraz nie rozumiem przyczyn, dla których media (i ludzie) zajmują się danym tematem czy osobą (nigdy na przykład nie pojąłem fenomenu procesu Ewy Tylman).

Ostatnio zadziwia mnie sprawa Moteusza, syna eks-prezydenta. No był se chłop pastorem, zgubił gdzieś powołanie, zdarza się. Poszedł do zwykłej roboty w handlu, normalna rzecz, i nawet nieszczególnie dziwi, że ojciec załatwił mu fuchę w firmie znajomego. A nuż sprzedaż folii bąbelkowej to prawdziwe powołanie… A tu artykuły, dyskusje, oświadczenia o wsparciu. OK, nawet trochę rozumiem że jeśli wcześniej ojciec publicznie pokazywał się z nim w mediach jak z misiem na Krupówkach, to ludzie pamiętają.

Zdecydowanie bardziej mnie zadziwia że chłop przy tej okazji zmienił nazwisko. Zmiana nazwiska w Polsce to w ogóle nie jest małe miki, trzeba mieć ważny powód do zmiany nazwiska, kierownik USC wydaje w tym zakresie ważną decyzję, a minister nadzoruje kształtowanie jednolitej polityki w zakresie zmiany nazwisk. Tak, oczywiście co roku w Polsce tysiące ludzi zmieniają nazwisko przy okazji małżeństwa (część także przy okazji rozwodu), ale żeby przy ślubie zmieniać nazwisko na panieńskie własnej matki to musi zajść wyjątkowa koincydencja.

Zastanawiam się luźno, dlaczego przy okazji Moteusz nie zmienił również dość charakterystycznego imienia. Na przykład na Amos.

kanał komunikacji

Zobaczyłem nową wiadomość tekstową. Otworzyłem nową wiadomość tekstową, przeczytałem ją, zadumałem się.

W tej wiadomości tekstowej bank – nazwę pominiemy bez względu na to czy kryptoreklama byłaby na plus, czy na minus – wzywał mnie do zapłaty zaległości w kwocie 36 zł. Nie żebym był zdziwiony otrzymywaniem od banku wiadomości tekstowych (czasem z systemu automatycznego, czasem z telefonu przypisanego do placówki z którą człowiek miał styczność), ani żebym się oburzał że bank suponuje mi jakąś zaległość, zapominać o drobiazgach jest rzeczą ludzką, z tym konkretnym bankiem zdarzały się już drobne spięcia na tle płatności.

Tym, co wprawiło mnie w zadumę, był fakt, że wiadomość tekstową (celowo nie pisałem „esemesa”) odczytałem w pamięci routera internetu mobilnego. Same wiadomości w tym routerze to nic dziwnego, internet mobilny ma przypisany swój numer telefonu (na który można próbować dzwonić i pisać) i pewnie można z niego wiadomość tekstową wysłać, rutynowo wchodzą tam wiadomości tekstowe o wystawieniu i terminie płatności faktury (oraz alerty RCB). Numer „do routera” jest jednak znany tylko mnie (teoretycznie, bo przecież go nigdzie nie wpisuję, widuję go jedynie na fakturach) oraz operatorowi telekomunikacyjnemu, który powinien się rękami i nogami bronić przed jego udostępnianiem komukolwiek.

Została zatem możliwość, że ten numer ktoś gdzieś błędnie wpisuje do systemu (co tłumaczyłoby może, czemu dostaję na router reklamowe wiadomości tekstowe z pewnej sieci drogerii, nawet żony pytałem czy ma tam jakąś kartę stałego klienta). Nie wróżę powodzenia temu kanałowi komunikacji.

PS nie miałem zadłużenia w tym banku, gdybyście mieli wątpliwości