Sebastian Vettel karierę w F1 zaczynał w białym kombinezonie BMW Sauber. Ta przygoda nie potrwała bardzo długo, szybko zamienił go na granatowy kostium Toro Rosso, a wkrótce potem Red Bulla, w którym bardzo mocno wszystkim zapadł w pamięć. A potem granatowe barwy zamienił na czerwone…
Do Ferrari przechodził jako czterokrotny mistrz świata, najbardziej utytułowany kierowca w stawce. Miał im dać to, co nie udało się Alonso – upragnione tytuły. Tyle że F1 jest trochę jak tango – trzeba co najmniej dwojga, czyli samochodu pozwalającego na walkę o tytuł i kierowcy który ten samochód wykorzysta.
W 2015 roku Vettel wykorzystywał samochód znakomicie, odsadził kogo tylko mógł. No właśnie: kogo mógł. Mimo najlepszych starań, Mercedesowi był w stanie urwać tylko trzy zwycięstwa, kończąc sezon ze stratą stu punktów do mistrza (i mniej niż pięćdziesięciu do wicemistrza), za to z przewagą ponad stu punktów nad partnerem z zespołu i resztą stawki, jako dominator całej reszty.
Rok 2016 był już mniej udany, samochód ani nie był tak szybki, ani pasujący – przewaga nad Raikkonenem nie przekraczała punktów trzydziestu, a niewiele brakowało, żeby Sebastian uległ obu Red Bullom (w sumie gdyby Verstappenowi doliczyć punkty zdobyte przez Kwiata w RB12, to by uległ).
Rok 2017, co to był za rok! Pierwszy sezon samochodów budowanych wg zupełnie nowej specyfikacji, wszyscy liczyli na zamieszanie w stawce. I mimo że Mercedes od początku wydawał się faworytem, to Vettel był na czele tabeli od pierwszego wyścigu aż do przerwy wakacyjnej. Po przerwie Hamilton dogonił go w Belgii, wyszedł na prowadzenie we Włoszech… I wtedy nastąpiła złośliwość Pani Fortuny, czyli wielka azjatycka katastrofa. W Singapurze, gdzie wydawało się że Vettel ma autostradę do odzyskania prowadzenia, minimalne spóźnienie na starcie i wyjątkowo pechowy rozwój wydarzeń zakończyły się wielką kraksą – na której najbardziej skorzystał startujący z trzeciego rzędu Hamilton, może szczęśliwe zwycięsto nie smakuje tak dobrze, ale w walce o tytuł nikt się drobiazgami nie przejmuje. Dwa tygodnie później w Malezji banalna wadliwość jednej części silnika zepchnęła go na ostatnie miejsce na starcie, z którego był w stanie przebić się tylko na czwarte; do tego Raikkonen nie wystartował do wyścigu, przez co Hamilton znów nieoczekiwanie i bez wielkiego wysiłku zdobył drugie miejsce i powiększył przewagę. Tydzień później w Japonii wyeliminowała go z walki banalna awaria świecy… i tak oto zamiast w trzech wyścigach zdobyć oczekiwane 65 pkt, musiał się obejść dwunastoma, i zamiast przewodzić tabeli mógł tylko smętnie patrzeć na 60 pkt straty do lidera przy czterech wyścigach do końca, nie będzie zaskoczeniem, że wiele z tej straty już nie odrobił.
O ile rok 2017 był rozczarowaniem głównie z powodu pecha, o tyle za rok 2018 Vettel może się tylko bić w piersi. Po raz pierwszy (i, uprzedzając fakty, jedyny) dostał do dyspozycji samochód, który dawał mniej więcej równe szanse z Mercedesem, może nawet niewielką przewagę (wystarczy porównać wyniki drugiego kierowcy Mercedesa i drugiego kierowcy Ferrari w obu sezonach). Walka od początku szła prawie łeb w łeb, lecz była znaczona małymi błędami, raz kierowcy, raz zespołu, stracone w ten sposób punkty można byłoby długo zliczać. Prawdziwa katastrofa zaczęła się podczas GP Niemiec, gdzie Vettel niezagrożenie prowadził, póki w deszczowych warunkach nieatakowany nie wyjechał w żwir kończąc swój wyścig i oddając zwycięstwo Hamiltonowi. Nie oznaczało to oczywiście, że wszystko stracone – ale zaczynając od świętej dla Ferrari Monzy Seb zaliczył serię pechowych (niezawinionych w zasadzie) spinów w kontaktach z innymi kierowcami (Hamilton na Monzy, Verstappen na Suzuce, Ricciardo na COTA…); do tego Mercedes w kluczowym momencie wyciągnął małą dyskusyjną sztuczkę techniczną, która nie pozwoliła Ferrari się zbliżyć. Nie wygrał już żadnego wyścigu w sezonie (choć Raikkonenowi się to udało), nie ma sensu liczyć czy więcej punktów zmarnował on sam, zespół, czy zwykły pech.
W 2019 samochód już odstawał od Mercedesa, a sam Vettel – jakby podłamany – kontynuował swoją tradycję spinów, która doprowadziła nawet do ukucia złośliwego powiedzonka „spin like Seb”. Do tego Ferrari rozpoczęło wychowywanie swojej nowej przyszłej gwiazdy, czyli Charlesa Leclerca, który ostatecznie zakończył sezon o miejsce wyżej w tabeli z 24 pkt przewagi i de facto stał się kierowcą numer 1, pod którego rozwijano samochód (a Vettel potrzebuje określonej charakterystyki samochodu, żeby się wznosić na wyżyny). W efekcie zanim sezon 2020 się na dobre zaczął (zapominamy na chwilę o odwołanym w ostatniej chwili wyścigu w Australii), zespół ogłosił że nie przedłuży z Niemcem kontraktu. A że na dodatek Ferrari musiało wycofać się z paru sztuczek w silniku tracąc potężnie na mocy, a sam samochód (projektowany pod większą moc silnika) też nie zachwycał, to Vettel się przez sezon przeturlał, kończąc go na 13 miejscu i z jednym tylko podium, wydartym Leclercowi (szczęśliwie raczej niż determinacją) na ostatnich zakrętach Istanbul Park.
A Vettel od dziś startuje w zielonym kombinezonie Aston Martina (z różowym kaskiem BWT). Pewnie to jego ostatnie kolory w F1.