COVID-19 towarzyszy światu od około roku (alarmy były z rok temu, pandemią oficjalnie został w lutym czy marcu, do nas zawitał w marcu), a od mniej więcej miesiąca widać światełko w tunelu w postaci pociągu ze szczepionką (przepraszam za ten żart, nie mogłem się powstrzymać). Szczepienia rozpoczęły się i u nas, aferki pominiemy bo w perspektywie tej notki nie mają znaczenia, do wczoraj zaszczepiono około 200 tysięcy osób (na razie pierwszą dawką, druga po kolejnych kilku tygodniach), nawet znam osoby już zaszczepione, podobno nic im szczególnego nie wyrosło.
Modne jest dziś przeliczanie, w jakim to tempie idzie akcja szczepień i ile lat jeszcze potrwa, nawet najsłynniejszy tegoroczny maturzysta Michał Rogalski się temu poddał (i wyszło mu oczywiście że idzie za wolno, bo te 200 tysięcy to w ciągu jakichś 9 dni, zapewne roboczych). Większości jednak – mam wrażenie – umyka jeden dość istotny drobiazg: mianowicie żeby szczepić, to trzeba mieć czym, a szczepionki przeciwko COVID (odmiennie niż szczepionki na ospę w roku pańskim 1963) nie produkujemy u siebie, tylko otrzymujemy od zagranicznych producentów w ramach dostaw wynegocjowanych przez Unię Europejską (ponad które zasadniczo nie powinniśmy nawet próbować kupować, słynne tu i ówdzie niemieckie „dodatkowe zakupy” to przejęcie nadwyżek przeznaczonych pierwotnie dla innych państw unijnych, które zrezygnowały z części swoich dostaw). A ile tych dostaw jest? Otóż na razie – wg dzisiejszego komunikatu, dostępnego na pewno na Twitterze, a może i gdzie indziej – otrzymaliśmy szczepionki na milion dawek (i to chyba licząc już po sześć dawek z fiolki, pierwotnie producent i UE pozwalali na pięć, ale w fiolce zostawało). Z tego miliona (z małym haczykiem ponad połowę odłożyliśmy żeby było na drugą dawkę (jak przyjdą kolejne dostawy to będą przeznaczone dla nowych osób), 200 tysięcy już podaliśmy, a w tym tygodniu planowane jest podanie kolejnych 250 tysięcy (po 50 tysięcy dziennie). A potem dopóki nie przyjdą kolejne dawki…
Odwołam się teraz do liczb podawanych przez przedstawicieli rządu, bo innych nie ma: do końca marca mamy dostać jeszcze około 5 mln dawek – co z grubsza pozwoli na utrzymanie tempa 250 tysięcy szczepień tygodniowo (zakładając że dostawy będą przychodzić równomiernie). Od kwietnia zaś do końca roku mamy otrzymać jeszcze około 54 mln dawek, czyli średnio po 6 mln miesięcznie (czyli tyle ile w całym pierwszym kwartale). Przy założeniu równomierności dostaw tempo szczepień można wtedy śmiało potroić – o ile oczywiście przygotowane będą również zespoły szczepiące w wystarczającej liczbie, i ludzie będą się stawiać terminowo (podobno odsetek zapisujących się i nieprzychodzących potrafi przekraczać 5%, nie rozumiem tego). A jeżeli dostawy nie będą przychodzić równomiernie… (pluję przez lewe ramię)
Powiem otwarcie: jestem optymistą, mam przekonanie że najdalej na jesieni wszyscy chętni zostaną zaszczepieni (dziś chętnych jest ponoć 68%, ciekawe jak wzrośnie), w razie perturbacji może skończymy gdzieś na początku przyszłego roku. Wyliczenia zaś obecnego tempa szczepień porównałbym do prognozowania czasu jazdy samochodem (i zużycia paliwa) na dystansie 100 km w oparciu o czas spędzony na jeździe na pierwszym i drugim (może nawet trzecim) biegu podczas rozpędzania – będą matematycznie poprawne, ale z niewielkim sensem.
Obyśmy zdrowi byli.