migawki katalońskie

Stoimy przed terminalem El Prat czekając na transfer. Patrzymy na posadzone wzdłuż ulicy palmy i widoczne za nimi zamykające horyzont nieodległe wzgórza. Ucho łowi rozmowy we wszystkich językach. W pewnej chwili w szum ulicy wdziera się nieoczekiwany, pulsujący rytm. Umiarkowanie powstrzymując podrygującą nogę, rozglądam się za źródłem rytmu. Dostrzegam muzułmańsko ubraną kobietę, która pcha przed siebie wózek z bagażami, kółka stukocą na płytach chodnikowych tak, że można byłoby je samplować.

Lloret to kurort rozpostarty na wzgórzach, spod którego łagodnie wystaje całkiem przyjemne nadmorskie miasteczko.
Tossa to urocze stare miasteczko wciśnięte między morze a wzgórza, które zasymilowało próbę zrobienia z niego kurortu, nie tracąc w ogóle swojego charakteru.
Barcelona to… nie czuję się uprawniony do wygłaszania sądów, bo za szybko przebiegłem przez, zgodnie z najgorszą praktyką szybkich wycieczek z programem ABCDEFG. Mam natomiast głębokie odczucie, że to miasto należy poznawać powoli, jak Sagradę Familię, a ono samo robi wiele, żeby się w nim dobrze czuć.

Góry (wzgórza) i morze, dwa nieprzewidywalne czynniki, przy ich połączeniu można się spodziewać wszystkiego przynajmniej jeśli chodzi o pogodę. Już przy lotnisku dostrzegłem, że jedno ze wzgórz dosłownie znikło (w chmurze), pomyślałem sobie: nieźle tam się musi dziać. A było to w kierunku naszej jazdy. I działo się: lało na potęgę, zalewało obniżenia na drodze, wiatr pochylał palmy. Ale na szczęście to tylko po drodze, na miejscu śladów deszczu nie pamiętałem. Kiedy wracaliśmy, padało mniej więcej w tej samej okolicy, choć łagodniej… A z rzek zostały i tak głównie wyschnięte koryta.