na falach covida

O chorobie zwanej COVID-19 wiemy dziś wiele (zwłaszcza jak na czas, jaki z nią dotąd spędziliśmy), a jednocześnie tak mało. Wiemy, że najprawdopodobniej rozeszła się z targu zwierzęcego w chińskim mieście Wuhan, ale nie na pewno. Wiemy w jaki sposób atakuje organizm, ale nie potrafimy powiedzieć u kogo jaki przebieg wywoła. Wiemy, że wywołujący ją koronawirus SARS-Cov-2 mutuje raz za razem (jak zapewne każdy wirus), ale nie wiemy gdzie i kiedy jaka mutacja nastąpi ani jaki będzie jej efekt dla roznoszenia i przebiegu choroby. Wiemy, że szczepionki przeciw tej chorobie działają (nie w sposób stuprocentowy ale działają), ale nie potrafimy w niezawodny sposób zwalczać jej rozwoju u konkretnych osób. Wiemy, że choroba rozchodzi się falami…

No właśnie. Teoretycznie wszędzie przychodzą fale chorych, ale nawet sposób ich „rozchodzenia się” potrafi zadziwić. Pod wpływem pewnej dzisiejszej dyskusji aż postanowiłem to sobie podsumować – zapisałem sobie dane z dostępnych w Google statystyk, a nawet wykresy rozwoju choroby w różnych krajach…

Wykresy nie są może na pierwszy rzut oka bardzo czytelne, dlatego teraz sobie trochę o nich popiszemy. Skupimy się na grubej niebieskiej linii, która pokazuje średnią z 7 kolejnych dni, dzięki czemu unikamy przynajmniej części problemów wynikających z nieregularnym raportowaniem (pisałem o tym np. tutaj).

Pierwsza fala przyszła zimą 2020 roku, wtedy wywoływała chyba największe przerażenie. We Francji, gdzie ludzie wychodzili na balkony klaskać lekarzom, szczyt zakażeń przypadł 1 kwietnia na poziomie 4537 przypadków, tego samego dnia szczyt osiągnęła Hiszpania z poziomem 7800. W Niemczech szczyt wypadł dzień później na poziomie 5837, w Wielkiej Brytanii natomiast „dopiero” 24 kwietnia z poziomem 4827. A u nas? Na naszej wsi spokojnej, wsi wesołej fala była lekkim, rozlanym wezbraniem tylko, z kulminacją 26 maja na jakże skromnym poziomie 401, myśleliśmy że jesteśmy takimi szczęśliwcami

Druga fala zakażeń przyszła jesienią, wzmacniając mit o „chorobie sezonowej jak grypa”. Tym razem szczyt pierwsza osiągnęła Hiszpania, bo „już” 4 listopada, ze średnią 21129. Cztery dni później szczyt zanotowała Francja z poziomem 53447, a zaraz potem – bo już w święto narodowe 11 listopada – my, tym razem osiągając średnią 25611. Kilka dni po nas Brytyjczycy wyhamowali na 25239, za to Niemcy na swój szczyt czekali aż do 21 grudnia (25280). A tymczasem…

…na Wyspach Brytyjskich już wzbierała kolejna fala, napędzana tzw. mutacją angielską (Alfa). W Wielkiej Brytanii szczyt zanotowała już 9 stycznia na poziomie 59660. Wariant szybko się rozniósł w Hiszpanii, gdzie szczyt osiągnął 26 stycznia (poziom 37011). W innych krajach Alfa rozkręcał się aż do wiosny – u nas przyniósł szczyt 1 kwietnia na poziomie 28878, we Francji 14 kwietnia (poziom 42225), a w Niemczech 25 kwietnia (21596). Widzicie te kolejne górki na wykresach?

Po Alfie mieliśmy nadzieję na to, że już trochę z górki, zwłaszcza że ruszyła akcja szczepień. I co? Oczywiście pojawił się nowy wariant (pochodzenia indyjskiego), zwany Deltą. Spowodował letnią falę z kulminacją 21 lipca na Wyspach (na poziomie 47114) i w Hiszpanii (25464), a we Francji 5 sierpnia (25201). W Niemczech i Polsce takiej letniej kulminacji nie było, bo zaczekała do jesieni – nad Renem Delta szczyt osiągnął 30 listopada (58134), nad Wisłą 7 grudnia (23246). I kiedy teraz patrzyliśmy na opadanie krzywej, zaczął się plenić południowoafrykański wariant Omikron, który we Francji, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii bije rekordy i nie ma pewności czy się zatrzymuje (a u nas jeszcze nie zaczął)…

Odpowiedzi na pytanie, czemu te fale rozchodzą się tak nierównomiernie, nie mam (nikt chyba nie ma). Po prostu pamiętajmy, że nie ma prostych prawd i prostych odpowiedzi.

PS ten wpis jest oczywiście pewnym skrótowym opisem przebiegu pandemii

czy jesteśmy na szczycie

W jednej z powieści McLeana jest scena, w której okręt podwodny z powodu dziury (zamykalnej, prawda) zanurza się w Oceanie Arktycznym i marynarze z przerażeniem patrzą na głębokościomierz raportując: „spadamy… spadamy… spadamy nieco wolniej… spadamy wolno… zatrzymaliśmy się… idziemy w górę…” Przypominała mi się ta scena kiedy – jak ci marynarze – bezsilnie i z przerażeniem patrzyliśmy na statystyki nowych zakażeń wirusem SARS-Cov-2 (jak niepozornie nazywa się przyczyna naszej zarazy znanej jako COVID-19), szukając w nich oznak spowolnienia, a może i zatrzymania fali.

Analiza tych danych nie jest prosta, bo same dane wykazują dość regularną zmienność w cyklu tygodniowym, dlatego najlepiej się posiłkować średnią z ostatnich 7 dni, która tę zmienność „wygładza” (pomijamy tu podejrzenia o manipulowanie danymi, bo z jednej strony nic lepszego niż oficjalnie podawane dane nie mamy, a z drugiej strony jeśli w zmanipulowanych danych są prawidłowości, to możliwe że dane nie są zmyślone, a jedynie „podrasowane”). Jeżeli spojrzymy na wartości tej średniej w ostatnich 7 dniach to mamy:
28.03 – 27372
29.03 – 27713
30.03 – 28302
31.03 – 28716
01.04 – 28873
02.04 – 28217
03.04 – 27690

Widzicie to co ja widzę? Przez pierwsze dni ta średnia rośnie po kilkaset przypadków dziennie. W prima aprilis rośnie zauważalnie mniej („spadamy wolniej!”), po czym w następnych dniach zaczyna zmieniać kierunek. Czy to przypadek, czy to coś oznacza…

Oczywiście nie ma gwarantowanej odpowiedzi na pytanie „co to znaczy”. W tym miejscu sięgniemy jednak do danych z pierwszej połowy listopada, kiedy szczytowała „druga” fala zakażeń:
07.11 – 22701
08.11 – 23789
09.11 – 24665
10.11 – 25540
11.11 – 25615
12.11 – 24978
13.11 – 24545

Widać podobny przebieg, niczym wierzchołek ostrej turni: najpierw mocne wzrosty, potem raptowne zmniejszenie wzrostu – i już jesteśmy po optymistycznej stronie krzywej (spadki trwały wtedy nieprzerwanie do połowy grudnia). Mam nawet wykres pokazujący przebieg „drugiej” i „trzeciej” fali…

Czy ten scenariusz się powtórzy, zobaczymy, po prostu skoro widać niemal identyczną „formację” to w zasadzie czemu mielibyśmy przyjmować że nie… Oczywiście nie wiemy co się zdarzy wskutek Świąt, dane z okresu Bożego Narodzenia sugerują że ludzie chodzili się testować i przed Świętami, i w samą Wigilię, więc pewnie nie ma co spodziewać się dziwnego wyniku jutro, ale już w poniedziałek i wtorek wyniki będą „świątecznie” zaniżone zapewne i dopiero w drugiej połowie tygodnia może będziemy wiedzieć czy trend się zamierza utrzymać (a skutki ewentualnych świątecznych zakażeń pewnie zobaczymy dopiero w następnym tygodniu).

Niech prawo zawsze prawo znaczy…

(…a sprawiedliwość – sprawiedliwość, pisał Mistrz Tuwim; polonistów proszę o wybaczenie swobodnego operowania tym cytatem, zainteresowanym polityką mówię że nic tu po nich, wolnościowcy niech westchną w zadumie że prawa autorskie do utworu wygasną w roku 2024 i wtedy całość będzie mogła być swobodnie publikowana w internecie; starczy już tego najzupełniej wstępu, który dygresyjnie rozrasta się niczym wątki u G.R.R. Martina)

Mamy czas epidemii i tworzonego naprędce prawa. Pierwsza Tarcza Antykryzysowa – pośród wielu innych przepisów – przyniosła i taki, który powodował zawieszenie terminów w postępowaniach (sądowych i innych). Od dnia jego uchwalenia trwały dyskusje (nierozstrzygnięte autorytatywnie po dziś dzień), czy przepis ten spowodował zawieszenie terminów w postępowaniach od dnia ogłoszenia ustawy (31 marca), czy też z mocą wsteczną od wprowadzenia stanu zagrożenie epidemicznego (obowiązywał od 14 marca).

Z kolei Trzecia Tarcza Antykryzysowa przyniosła uchylenie tego zawieszenia terminów. Jednocześnie wprowadziła przepis określający, od kiedy przywrócony zostanie bieg terminów, brzmiący następująco:

7. Terminy w postępowaniach, o których mowa w art. 15zzs ustawy zmienianej w art. 46, których bieg uległ zawieszeniu na podstawie art. 15zzs tej ustawy, biegną dalej po upływie 7 dni od dnia wejścia w życie niniejszej ustawy.

Rzuciłem na Twitterze pewne pytanie dotyczące interpretacji przepisów, związane z zawieszeniem i podjęciem biegu terminu. Wypowiedziało się trochę prawników, w tym kilkoro sędziów różnych szczebli, niektórzy o znanych i uznanych nazwiskach. Nie są w stanie uzgodnić stanowiska, czy podjęcie biegu terminów nastąpiło 23 czy 24 maja.

Gdybym był bieglejszy w filozofii prawa, mógłbym się w tym momencie odwołać do konkretnych nazwisk, a tak sobie na prywatny użytek cicho westchnę: czy prawo, którego skutków nie można prosto zrozumieć będąc praktykującym i doświadczonym sędzią, spełnia kryteria, by być nazywane prawem?

(refleksje na temat sprawiedliwości tej i innych sytuacji zostawię na następną notkę)

Manifest wirusowo-wyborczy

Za 8 dni mają się odbyć wybory prezydenckie. Piszę „mają”, bo na dziś w zasadzie ich przeprowadzenie nie wydaje się możliwe, czy to w szalonym trybie korespondencyjnym (który będzie formalnie możliwy dopiero na jakieś 3 dni przed terminem wyborów), czy w trybie tradycyjnym, który na dziś jest zablokowany i formalnie (brak prawnej możliwości określenia wzoru kart do głosowania), i faktycznie (brak obsady komisji wyborczych). Być może zostaną przesunięte o kilkanaście dni, być może o kilkanaście tygodni, nie mam pojęcia co się stanie i w jakim trybie (oprócz tego że w przyszłoniedzielne wybory na razie nie wierzę).

Przyjmijmy na moment założenie, że w nieodległej przyszłości te wybory się odbędą, pomimo epidemii, w czasie kiedy wszyscy mają obowiązek chodzić w maseczkach i powinni dezynfekować ręce dla ochrony zdrowia własnego i cudzego. Niezależnie od tego, czy głos trzeba będzie wrzucić do urny w komisji wyborczej, czy – w pakiecie korespondencyjnym – do specjalnej skrzynki pocztowej (będącej de facto substytutem urny wyborczej, pomijając na moment sensowność i bezpieczeństwo wożenia głosów ze skrzynki pocztowej do urny wyborczej), trzeba się będzie fizycznie pofatygować w miejsce, w którym nasz głos zostanie przyjęty. I teraz mam parę uwag:
– jeżeli ktoś jest w stanie stać w kolejce do sklepu, mniejszego, większego czy całkiem dużego – to nie ma żadnych przeszkód, żeby stał w kolejce do lokalu wyborczego lub skrzynki „wyborczej”
– jeżeli ktoś nie widzi przeszkód żeby w maseczce wyjść do parku i przemieszczać się w odległości 2 metrów od innych ludzi – to nie powinien widzieć żadnych przeszkód, żeby wyjść w maseczce do lokalu wyborczego lub skrzynki „wyborczej” i zachowywać odległość 2 metrów od innych ludzi.

A jeżeli ktoś uważa, że nadchodzące wybory – jak wiele złego można o nich powiedzieć – nie są Prawdziwymi Wyborami (as in: true Scotsman fallacy) i dlatego on/a nie będzie w nich brać udziału, to niech potem nie liczy na wstawiennictwo Wszystkich Świętych, Cthulhu czy Instytucji Międzynarodowych. Można sobie strzelić focha i uważać, że w niewyborach wybrano nieprezydenta, który przez 5 lat będzie podpisywał nieustawy i nienominacje. Rzeczywistość – niełatwa sama w sobie – jest taka, że przez najbliższe 3 lata prawdopodobnie nie będzie innej szansy, żeby powstrzymać działalność obecnej ekipy rządzącej, możliwą po części dzięki temu, że 5 lat temu zbyt wielu postanowiło zlekceważyć zagrożenie związane z wyborem kandydata Zielonych, nawet jeśli kandydat Niebieskich wydawał się beznadziejny.

Odszkodowania stanu nadzwyczajnego

Robi furorę temat odszkodowań, jakie Skarb Państwa wypłacałby (Pani płaci, Pan płaci) w razie ogłoszenia stanu nadzwyczajnego, w tym także wniosek, że rząd/prezydent/ktokolwiek wstrzymuje się z jego ogłoszeniem właśnie po to, żeby nie musieć ich wypłacać. Przyjrzyjmy się więc temu od początku, czyli od kodeksu cywilnego.

Ogólną zasadą jest, że kto ze swojej winy wyrządził innemu szkodę, jest zobowiązany do jej naprawienia (art. 415 k.c.). Poszkodowany musi więc udowodnić:
1) że poniósł szkodę, na czym ona polega i jaka jest jej wartość
2) kto za to ponosi winę
3) że pomiędzy tym, co winny zrobił (w tym czego nie zrobił, jeśli powinien był) a szkodą, istnieje odpowiedni związek (przyczynowo-skutkowy).
Istnieje też oczywiście szereg zasad poszerzających lub ograniczających te zasady, ale tym się tu nie będziemy zajmować. Szkodą może być zarówno strata majątkowa, jak i utracone korzyści (nie wspominając o tzw. szkodach na osobie, czyli chorobie itp).

Skarb Państwa co do zasady ponosi odpowiedzialność za szkodę wyrządzoną przy wykonywaniu władzy publicznej (pomińmy dla uproszczenia działania władz samorządowych, które odpowiadają za siebie), poprzez niezgodne z prawem działanie lub zaniechanie. Dla dochodzenia roszczeń odszkodowawczych niezbędne może być uprzednie wykazanie w innym postępowaniu sądowym, że takie działanie lub zaniechanie (a więc np. wprowadzenie zakazów stanu epidemii) było niezgodne z prawem. Nie ma ograniczenia co do tego, co mogą obejmować roszczenia odszkodowawcze.

Wiemy już zatem, co czeka kogoś, kto poniósł szkodę, i chciałby dochodzić jej naprawienia przez wytoczenie procesu – generalnie sporo pracy (głównie prawników). W przypadku stanów nadzwyczajnych (stan wojenny, stan wyjątkowy lub stan klęski żywiołowej) obowiązuje natomiast pewna szczególna regulacja (ustawa z 2002 roku, nigdy nie zmieniana), którą teraz spokojnie przeanalizujemy.

Otóż pierwszą i podstawową zasadą wynikającą z ustawy jest zdjęcie z poszkodowanego obowiązku wykazywania tego, co wynika z ogólnych zasad odpowiedzialności, i przyjęcie zasady, że można skierować roszczenia po prostu do Skarbu Państwa (bez wnikania, czy za szkodę odpowiada straż pożarna, straż gminna, wojsko, sanepid czy ochotnicy ratujący przed powodzią, kto komu wydał polecenie i czy mógł je wydać…). Skarb Państwa może się jedynie bronić wykazaniem, że za szkodę faktycznie poszkodowany sam jest sobie winien albo winna jest inna konkretna osoba (wtedy poszkodowany powinien dochodzić odszkodowania od takiej osoby). Z pozoru brzmi obiecująco, ale…

Skarb Państwa nie jest aż takim dobrym wujkiem, jakby się komuś wydawało. Żeby dochodzić odszkodowania od państwa, trzeba wykazać, że konkretna szkoda jest skutkiem konkretnego ograniczenia praw i wolności obywatela, wynikającego z zasad ogłoszonego stanu nadzwyczajnego. Jeżeli więc zostanie wprowadzony zakaz prowadzenia sklepów (ograniczenie prowadzenia działalności), to można dochodzić odszkodowania za towary, które się w tym sklepie przeterminowały; jeżeli wojsko zabierze zmagazynowane drewno na budowę umocnień (ograniczenie prawa własności), można za nie dochodzić odszkodowania – ale nie można tego pomieszać, szkoda musi wynikać z konkretnego zakazu.

Szczególna odpowiedzialność Skarbu Państwa ma też drugi haczyk – mianowicie w odróżnieniu od ogólnych zasad odpowiedzialności, jest ograniczona tylko do straty majątkowej – a więc tego, co ktoś posiadał przed wyrządzeniem szkody, a potem już nie miał (bo utracone, zniszczone lub uszkodzone). W przykładach z poprzedniego akapitu właściciel towarów czy drewna może więc żądać odszkodowania odpowiadającego cenie zakupu tych rzeczy, ale już nie cenie, po jakiej zamierzał je sprzedać – a już tym bardziej nie może żądać wypłacenia mu przyszłych zysków, jakie spodziewał się osiągnąć po wybudowaniu z tego drewna karczmy. Na potrzeby tej notki bardziej szczegółowo nad zakresem pojęcia „strata majątkowa” się nie będę rozwodzić, może innym razem, ale to co już napisałem, powinno dać do myślenia wyliczającym milionowe straty (a wykazanie wysokości szkody zawsze jest po stronie poszkodowanego).

Dodajmy, że roszczenia odszkodowawcze oparte na tej szczególnej odpowiedzialności za stan nadzwyczajny przedawniają się szybciej – należy wystąpić z roszczeniami w ciągu roku od momentu, kiedy dowiedzieliśmy się o stracie majątkowej, i nie później niż w ciągu 3 lat od zakończenia stanu wyjątkowego („zwykłe” roszczenia w stosunku do winnego przedawniają się po upływie 3 lat odkąd się dowiedzieliśmy kto i co nam zrobił, ale nie później niż po upływie 10 lat od zdarzenia wywołującego szkodę).

Jakie natomiast jeszcze korzyści mógłby dać poszkodowanym stan nadzwyczajny? Teoretycznie decyzja wojewody w sprawie odszkodowania powinna być wydana w ciągu 3 miesięcy, a potem najpóźniej po 30 dniach wypłata odszkodowania. Jeśli komuś się decyzja nie podoba („niezadowolony”), bo odszkodowanie zbyt niskie lub zgoła żadne, ma 30 dni na wniesienie sprawy – bez opłaty – do zwykłego sądu (odszkodowanie przyznane w decyzji i tak zostanie wypłacone), a sąd… będzie sądzić, na tych szczególnych zasadach, lecz w zwykłym tempie (czyli tak samo jak w przypadku „zwykłych” roszczeń odszkodowawczych).

Poczta czasu zarazy

– Przepraszam, gdzie ta kolejka na pocztę się kończy?
– Tam (machnięcie ręką w kierunku środka rynku).

– Kto ma polecony albo awizo?
– A można dwie osoby?
– Jedna, bo tylko jedno okienko się zwolniło.

– Kto ma wpłatę do zrobienia, to proszę!
– A do skrytki pocztowej można?
– Proszę, jak do skrytki to można bo tam teraz nikogo.

– Kto ma polecony albo awizo, jedna osoba?
– A jak mam paczkę do odbioru?
– To jest to samo, wchodź pan.

– A moga ino do skrzynki wciepnonć?
– Dej pani, jo wciepna.

I tak sobie staliśmy w środku dużego miasta, w odległości po 1,5+ metra, w tej nowej wirusowej, acz jeszcze nie postapokaliptycznej rzeczywistości, a ochroniarz pilnował żeby na pocztę wchodzić bezpiecznie.

Szczęśliwie nie trafił się żaden inwalida wojskowy ani kobieta w ciąży, żeby poza kolejnością.

Osoba nie całkiem najbliższa

Kiedy po raz pierwszy czytałem rozporządzenie zmieniające rygory stanu epidemii (wiecie, to że pieszo można najwyżej parami, a i to tylko jak macie po co, np. wyprowadzić psa sąsiadów na siódmy spacer), w pewnym punkcie zamrugałem oczami i wyraziłem lekko niepochlebną opinię o kompetencjach legislatora. Potem przetarłem oczy, przeczytałem jeszcze raz, dla pewności sobie rozrysowałem i…

Jeden z nowych przepisów – ten dotyczący możliwości wychodzenia z domu – jest napisany w sposób niezmiernie zawiły. Pomińmy już możliwości rozważań co to są „niezbędne potrzeby” i „bieżące sprawy życia codziennego” (zwłaszcza zestawiając z innymi przepisami, sugerującymi co nimi nie jest…), skupmy się na tzw. stronie podmiotowej. Przepis mówi bowiem o potrzebach:
tej osoby, osoby jej najbliższej, a jeśli osoba przemieszczająca się pozostaje we wspólnym pożyciu z inną osobą – także osoby najbliższej osobie pozostającej we wspólnym pożyciu.

Macie już dość? To dołóżmy do tego definicję osoby najbliższej, sformułowaną w kodeksie karnym (bo tak akurat twórcy rozporządzenia postanowili, że do tej definicji sięgną):
Osobą najbliższą jest małżonek, wstępny, zstępny, rodzeństwo, powinowaty w tej samej linii lub stopniu, osoba pozostająca w stosunku przysposobienia oraz jej małżonek, a także osoba pozostająca we wspólnym pożyciu.

Wszędzie to pożycie, prawda? Przyjmijmy – bo nie chcę tu iść w analizę – że „osoby we wspólnym pożyciu” nazywamy partnerami (czy też wspólnie konkubinatem), niezależnie od płci (jeśli na gruncie prawa karnego to pojęcie rozumie się szerzej, to… trudno, ale nie wydaje mi się). Spróbujmy teraz przełożyć na prostszy język, za czyimi potrzebami właściwie można wyjść z domu?

Zacznijmy od rzeczy prostych. Oczywiście można chodzić za sprawami męża/żony (w polskim rozumieniu, zaznaczmy), dzieci, rodziców, wnuków, dziadków (także pra-, jeśli ktoś posiada), sióstr, braci. Takoż za sprawami rodziców, dzieci etc. małżonka. Takoż za sprawami rodzica adopcyjnego i ewentualnie jego małżonka, jako i dziecka adopcyjnego (i jego małżonka). Oczywiście także za sprawami partnera, co w obecnych czasach jest coraz częstsze przecież.

Dziwnie zaczyna się robić, kiedy próbujemy sobie wytłumaczyć tę drugą część przepisu. Tu już pójdźmy sobie obrazowo – wyobraźmy sobie nieformalną parę mieszkających wspólnie X i Y. X wychodzi z domu (bo lepiej się czuje, czy jakkolwiek) i idzie „za sprawami”. X – oprócz spraw  X, Y oraz „rodziny” X – może załatwiać sprawy całej „rodziny” Y wymienionej w poprzednim akapicie, zatem także dzieci Y, nieformalnej teściowej czy nieformalnego szwagra (jak poczytać uważnie to nawet sprawy aktualnego małżonka Y, jeśli jeszcze się nie zdążyli rozwieść). Wygląda całkiem szeroko, prawda?

I teraz następuje wynikająca z konstrukcji przepisu niespodzianka. Wczoraj X załatwia sprawę mamusi Y, dziś czuje się gorzej i dzwoni czy mamusia Y nie załatwiłaby czegoś dla X. I nagle się okazuje, że relacja „najbliższości” jest nieprzechodnia* – matka Y oczywiście może bez problemu załatwić coś dla swojego dziecka, ale jeśli wyjdzie z domu za sprawami X jako osoby pozostającej we wspólnym pożyciu z tym dzieckiem (zatem „najbliższej” temuż dziecku), to będzie naruszać zakazy ustanowione na czas stanu epidemii.

To, czy faktycznie matce Y by coś groziło za załatwianie spraw dla X, to inna historia, o której tu nie będę pisać (także dlatego, że lada moment przepisy mogą się pozmieniać).

*wiem, to trochę nieprecyzyjne