komornik na śmieciówce

Dziś będzie wpis, nazwijmy to, szkoleniowo-interwencyjny. Interwencyjny, bo inspirowany otrzymanym znienacka pytaniem, szkoleniowy, bo będzie go można używać na przyszłość.

Więc zaczęło się od pytania „czy jak mam umowę zlecenie, to komornik może mi zabrać 100% wynagrodzenia?” Gdyż takie rzeczy niewątpliwe się zdarzają (i nie chodzi o to że komornik zatrudnił się gdzieś na śmieciówce, z tym problemem niech sobie radzi sam, zasadniczo powinien mieć wykształcenie prawnicze”.

Zacznijmy od zrobienia paru niezbędnych założeń, a więc zakładamy, że ktoś rzeczywiście ma komornika „na karku” i komornika zasadniczo nie obchodzi dlaczego (a żeby go bardziej nie obchodziło, to założymy, że to nie alimenty, bo wtedy zawsze sytuacja dłużnika wg przepisów jest trochę gorsza). Załóżmy też, że nie będziemy się zastanawiać, czy dana umowa zlecenie nie powinna być w istocie umową o pracę (bo to temat na inny wątek), może istnieją jakieś powody, dla których nie.

Uzbrojeni w te założenia możemy teraz powiedzieć, że przepisy o egzekucji komorniczej (że już sobie darujemy opcję egzekucji administracyjnej, najczęściej prowadzonej przez urząd skarbowy, wszak w tytule i pytaniu mamy komornika) bardzo wyraźnie rozróżniają egzekucję z umowy o pracę i umowy zlecenie. Ta druga egzekucja jest prowadzona według przepisów obejmujących wszystkie należności, a więc tak samo będzie traktowana należność z umowy pożyczki (jeśli pożyczyliście komuś kasę i czekacie na jej zwrot), z umowy najmu (wynajmujecie komuś mieszkanie, garaż, samochód – i czekacie na zapłatę czynszu), z umowy sprzedaży (sprzedaliście coś na portalu aukcyjnym i czekacie aż wpłynie kasa) czy zlecenia (robicie coś dla kogoś i czekacie aż zapłaci za robotę). Oznacza to – tak jak w pytaniu – że jak komornik dowie się, od kogo macie dostać pieniądze, i wyśle mu odpowiednie pismo (zajęcie), to ten ktoś ma obowiązek co do grosza zapłacić komornikowi (chyba że jest wam winien więcej, niż wy komornikowi – wtedy nadwyżkę powinniście dostać normalnie).

Myślicie że to koniec? A skąd, to dopiero początek. Umowy zlecenia mogą być różne – możecie dorabiać po godzinach, możecie zasuwać cały tydzień po 12 godzin, możecie jednorazowo zgodzić się na robótkę. Dlaczego to ma znaczenie? Gdyż jest w kodeksie przepis, zgodnie z którym w egzekucji przepisy kodeksu pracy o ochronie wynagrodzenia (czyli ile wolno potrącić w egzekucji) stosuje się odpowiednio „do wszystkich świadczeń powtarzających się, których celem jest zapewnienie utrzymania albo stanowiących jedyne źródło dochodu dłużnika będącego osobą fizyczną„.

Fragment o osobie fizycznej zasadniczo możemy pominąć, bo w pytaniu zawarte jest założenie że chodzi o należności za pracę (śmieciówkową) osoby fizycznej (a komornik też wie kto jest dłużnikiem), ale zostają dwa warunki:
– świadczenia muszą być powtarzające się, czyli tydzień w tydzień, lub miesiąc w miesiąc itp.
– muszą stanowić jedyne źródło dochodu albo mieć na celu zapewnienie utrzymania.
Dopóki ktoś komornikowi nie powie, że te warunki są spełnione (a w zasadzie tylko wy o tym wiecie), to komornik będzie oczekiwał przelania na konto całości należności.

Jeżeli zatem pracujecie na śmieciówce, żeby mieć na życie, i wiecie, że może się pojawić komornik – uprzedźcie swojego śmieciówkodawcę, że dla was to jedyne źródło dochodu, albo że pracujecie w celu zapewnienia utrzymania. Jeżeli już się komornik pojawi u śmieciówkodawcy (pisemnie, na pewno nie będzie was tam osobiście szukał) – od razu powiadomcie komornika, że wasze wynagrodzenie spełnia kryteria ochrony (powołanie się na przepis art. 833 paragraf 2[1] kodeksu postępowania cywilnego powie komornikowi, że wiecie o czym mówicie), na wszelki przypadek jeszcze raz przypomnijcie o tym śmieciówkodawcy (a jeśli mu nie mówiliście, to powiedzcie teraz).

A jeśli was nie posłuchają? Cóż, zawsze zostaje skarga, którą wysyłacie do komornika w ciągu 7 dni od chwili, kiedy dowiedzieliście się, że wam zabierze wynagrodzenie (wzór skargi komornik nawet powinien był wam kiedyś przysłać, a jeśli nie możecie znaleźć, to jest do wyguglania, nie trzeba zresztą z niego korzystać). Że trzeba trochę poprawniczyć? Nie lękajcie się. W końcu chodzi o wasze pieniądze…

…oczywiście jeśli wasza śmieciówka spełnia warunki, o których wyżej.

stopy, stopy…

Stopy to bez wątpienia to jeden z najgorętszych tematów mijającego roku, i nie chodzi o części ciała ani ich zdjęcia (stópkarze, idźcie sobie gdzie indziej). Stopy procentowe, przede wszystkim te od kredytów hipotecznych, o tym się mówiło rok cały, i przez następny zapewne też się będzie mówić.

O stopach mówiło się, gdyż rosły, i nie było to przyjmowane pozytywnie. Przyznam szczerze, że byłem nawet zdziwiony ludzkim zdziwieniem nad rosnącymi stopami, gdyż jako człowiek stary pamiętam, jak stopy spadały z dużo wyższych poziomów niż dziś. Dość będzie powiedzieć, że kiedy zaczynałem pracę wymagającą liczenia odsetek, to odsetki ustawowe – ustalane rozporządzeniami Rady Ministrów – wynosiły 35% rocznie, a kiedy trzeba było policzyć takie ciut starsze (o rok, góra dwa), to przekraczały i 50%; w sumie gdyby zastosować dzisiejszą formułę opartą o stopę referencyjną NBP, to odsetki ustawowe spokojnie przekraczałyby 50% (dziś tylko 12,25%). I tak, wiem, że dziś stopy są najwyższe od jakichś 20 lat…

W każdym razie ja trochę o czymś innym może. W dyskusjach o stopach często się narzeka, dlaczego nie ma u nas kredytów o stałej stopie, skoro na świecie są. Otóż dostępność stałych stóp procentowych zależy w głównej mierze od stabilności inflacji – tam, gdzie jest ona na stabilnym (i niewysokim, dodajmy) poziomie, tam banki pożyczają od ludzi pieniądze na stały procent i pożyczają innym ludziom na nieco wyższy stały procent (opowieściami o tym, że banki nie potrzebują cudzych pieniędzy, żeby pożyczać innym, zajmiemy się może przy innej okazji, bo to jednak głównie bajki i konstrukcje doktrynalne), zarabiają bowiem na pośrednictwie. U nas kredyty o stałej stopie też były dostępne (zwłaszcza przed hiperinflacją lat 80-tych), a potem…

A potem przyszedł Pan Profesor Balcerowicz i zarządził (z małą pomocą parlamentu) co następuje:
Uchyla się nałożone na banki obowiązki dotyczące zapewnienia uprzywilejowań i preferencji w zakresie dostępu do kredytów, oprocentowania kredytów i warunków ich spłaty, oraz postanowienia umów kredytowych ustalające oprocentowanie kredytów według stawek stałych i preferencyjnych„.

To jak miało być wtedy ustalane oprocentowanie, zapytacie? Otóż… nijak, w zasadzie. Generalnie banki miały je ustalać tak, żeby było dobrze – dlatego w tamtych czasach (przez dekadę co najmniej) stopy procentowe były ustalane „uchwałami zarządów banków”. Gdzie dobro konsumenta, zapytacie? Otóż… takie pojęcie wtedy w zasadzie nie istniało. To przyszło dopiero na przełomie tysiącleci, kiedy w procesie stowarzyszeniowym zaczęliśmy dostosowywać nasze prawo do europejskiego… Wtedy, mówiąc szczerze, w umowach kredytowych pojawiły się zastrzeżenia, jakie parametry powinny uwzględniać zmiany stóp procentowych wprowadzane przez banki uchwałami zarządów. Przypomnijmy jednak, że na początku tysiąclecia to stopy procentowe głównie spadały, a nie rosły, więc takie jednostronne obniżenie oprocentowania kredytu z 32% na 30% raczej było w interesie konsumenta i nikt normalny nie żądałby unieważnienia klauzuli umożliwiającej takie obniżenie.

Ale świadomość konsumencka rosła (w tym świadomość tego, że w umowach nie bardzo można zapisywać takich jednostronnych postanowień), i wtedy (znów trochę śladem Zachodu) w umowach pojawił się WIBOR. W tamtych czasach jego zaletą było, że był ustalony wg zasad, które wydawały się niezależne od poszczególnych banków, nawet jeśli mało kto wiedział jak się dokładnie ten WIBOR ustala i kto to robi (ustala się go podobnie do do średniego kursu walut NBP, więc gdyby ustalał go NBP…) W każdym razie był sobie jednoznaczny wskaźnik, który na dodatek bardziej malał niż rósł, wszyscy byli w zasadzie zadowoleni.

Tu jeszcze można wspomnieć o wkładzie, jaki w zamieszanie stopami wprowadziły przepisy o kredycie konsumenckim – znów w ślad za przepisami unijnymi nakazano informowanie klienta o ewentualnych zmianach stóp, chyba że stopa umówiona była oparta o ustalony niezależny parametr. Każdy chce uniknąć niepotrzebnej korespondencji (Poczta Polska robi smutną minę) o tym, że w wyniku zmiany tego i tego stopa procentowa zmalała do…, więc tym chętniej takie niezależne parametry wprowadzano do umów.

A potem przyszły kolejne przepisy unijne (tzw. rozporządzenie BMR), które regulowały tworzenie takich wskaźników jak WIBOR i ich stosowanie w umowach kredytowych. I nagle… ten sam w zasadzie WIBOR, który dziś jest uważany za podejrzane szacher macher, od grudnia 2020 jest oficjalnie zatwierdzony jako wskaźnik referencyjny zgodny z rozporządzeniem BMR. Mało kto zwracał wtedy na to uwagę, bo WIBOR od lat był stabilnie niski, a od wybuchu pandemii spadł do prawie zera. A kilka miesięcy później stopy zaczęły rosnąć…

Gdyby to kogoś interesowało, to WIBOR od półtora miesiąca nieprzerwanie maleje (choć stopy NBP nie uległy zmianie), na razie do poziomu z sierpnia 2022, a nie z grudnia 2019.

Ponieważ kończy się niesławny raczej rok 2022, to życzę wszystkim, aby stopy w 2023 raczej malały, zarówno kredytobiorcom hipotecznym, jak i pozostałym. Procentowe, oczywiście.

nie wie Sejm co w prawie piszczy

Nieoceniony Kot Sejmowy właśnie wyłapał, że nasz znakomity rząd tyle co (tydzień temu, a dokładnie czwartego kwietnia) wniósł do Sejmu projekt ustawy „o zmianie niektórych ustaw w celu automatyzacji załatwiania niektórych spraw przez Krajową Administrację Skarbową”, w którym zamieścił między innymi niepozornie brzmiącą propozycję „w art. 952[1] kodeksu postępowania cywilnego uchyla się paragraf 5”. Zapewne nie będziecie szczególnie zaskoczeni, że ten paragraf 5 nie ma zbytnio związku z automatyzacją ani z załatwianiem spraw przez administrację skarbową, ponieważ stanowi wyłącznie czasowy zakaz przeprowadzania przez komornika sądowego licytacji nieruchomości w czasie trwania stanu epidemii lub zagrożenia epidemicznego (czyli w naszej trwającej nieprzerwanie od 2 lat rzeczywistości, to czy taki zakaz był sensowny to temat na osobną dyskusję). Co jednak ciekawsze, to fakt, że ten przepis właśnie został przez Sejm uchylony ustawą o zmianie ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w związku z konfliktem zbrojnym na terytorium tego państwa oraz niektórych innych ustaw – fakt, dopiero ósmego kwietnia, być może ktoś w Sejmie doszedł do wniosku, że można to przenieść z jednego projektu do drugiego, bo automatyzacja potrwa za długo, albo bo zakaz licytacji bardziej pasuje do pomocy obywatelom Ukrainy (albo i nie doszedł, tylko zwyczajnie nikt do końca nie ogarnia co, jak i kiedy się zmienia).

Ta sytuacja przypomniała mi jeden z moich ukochanych kwiatków polskiej legislacji, na dodatek stanowiący mały suplement do ostatniej notki o restrukturyzacji kredytów. Otóż sam obowiązek umożliwienia kredytobiorcy restrukturyzacji kredytu wprowadzano ustawą z dnia 25 września 2015 r. o zmianie ustawy – Prawo bankowe oraz niektórych innych ustaw – wtedy dodano art. 75c, oraz zmieniono przepis art. 75 ust. 1 ustawy prawo bankowe, który do tej pory brzmiał:
W przypadku niedotrzymania przez kredytobiorcę warunków udzielenia kredytu albo w razie utraty przez kredytobiorcę zdolności kredytowej bank może obniżyć kwotę przyznanego kredytu albo wypowiedzieć umowę kredytu.”
w ten sposób, że dodano nawiązanie do art. 75c o restrukturyzacji:
W przypadku niedotrzymania przez kredytobiorcę warunków udzielenia kredytu albo w razie utraty przez kredytobiorcę zdolności kredytowej bank może, z zastrzeżeniem art. 75c, obniżyć kwotę przyznanego kredytu albo wypowiedzieć umowę kredytu.”

W praktyce oznaczało to, że bank nie mógł wypowiedzieć umowy kredytowej bez umożliwienia kredytobiorcy restrukturyzacji! No dobrze, zapytacie, ale co to ma wspólnego…

Otóż ta zmiana została uchwalona przez Sejm we wrześniu 2015 roku, ogłoszona w dniu 12 listopada 2015 roku i zaczęła obowiązywać w dniu 27 listopada 2015 roku. Tyle że 1 stycznia 2016 roku weszła w życie ustawa Prawo restrukturyzacyjne, uchwalona w maju 2015 roku i ogłoszona w lipcu 2015 roku, która… zmieniła przepis art. 75 ust. 1 ustawy prawo bankowe nadając mu treść:
W przypadku niedotrzymania przez kredytobiorcę warunków udzielenia kredytu albo w przypadku utraty przez kredytobiorcę zdolności kredytowej bank może obniżyć kwotę przyznanego kredytu albo wypowiedzieć umowę kredytu, o ile ustawa z dnia 15 maja 2015 r. – Prawo restrukturyzacyjne nie stanowi inaczej.

Nie będzie dla Was zaskoczeniem, że ustawa Prawo restrukturyzacyjne zajmuje się zupełnie innymi rzeczami, niż indywidualna restrukturyzacja kredytu, prawda? I tak oto przepis wiążący możliwość wypowiedzenia kredytu z możliwością restrukturyzacji obowiązywał raptem 5 tygodni, bo przy procedowaniu zmiany ustawy prawo bankowe nikt w Sejmie nie wyłapał uchwalonej już (acz jeszcze nieobowiązującej) zmiany tej ustawy (dodajmy, że odpowiedni przepis ustawy Prawo restrukturyzacyjne wprowadzający tę zmianę miał numer art. 418 pkt 2 i znajdował się w wewnątrz liczącego sobie 80 stron bloku zmian różnych ustaw).

PS pamiętajmy, że rok 2015 to jeszcze ancient regime, możliwość pogubienia się w ustawach jest ponadpartyjna (choć im większy chaos w pracach, tym większa)

nowy ład, nowe przelewy

Na wstępie powinienem w zasadzie przeprosić za przekręcenie nazwy sztandarowego programu rządu – ja w zasadzie wiem że to Polski Ład, a nie Nowy Ład, ale nie poradzę na odruch, i nie mam na myśli że Premier Morawiecki nowym Prezydentem Rooseveltem jest. A poza tym tak mi pasuje do tytułu.

Więc przechodząc do tak zwanej rzeczy, podobno tenże Ład jest błędem na błędzie (twierdzą ci, którzy go nie lubią, oraz ci, którzy muszą czytać wprowadzające go przepisy, niekoniecznie z tych samych powodów). Kluczowym dowodem ma być, że oto ludzie dostają niższe wypłaty niż miesiąc temu (jeśli ktoś dostaje w styczniu wypłatę za grudzień, albo już na początku miesiąca dostaje wypłatę za styczeń, to właśnie zetknął się z zasadami rozliczania podatku i pobierania zaliczek).

A jak jest naprawdę? Zacznijmy od odrobiny teorii. Polski Ład dla większości ludzi (jak ktoś chce, niech bada dokładny procent podatników) obniża obciążenia dochodu, ponieważ podwyższa kwotę wolną od podatku z kwoty (zasadniczo) 3.089 zł do kwoty 30.000 zł (zasadniczo, bo w dotychczasowych przepisach był to skomplikowany mechanizm, niemniej w granicach rocznego dochodu między 13 a 85 tysięcy kwota wolna była stała). Owszem, jednocześnie dokonuje małej rewolucji w zakresie składki zdrowotnej – dotąd jej większość była od podatku odliczana, teraz funkcjonuje obok. W praktyce oznacza to, że potrącenie z dochodu wynosiło dotąd 18,25% dochodu minus kwota 525,12 złotych, natomiast od tego roku potrącenie wynosi 26% minus kwota 5.100 złotych. Zasadniczo każdy może sobie teraz policzyć umiarkowanie skomplikowane równanie – ale od razu powiem, że w nowych przepisach potrącenia są niższe dopóki miesięczny dochód (nie pensja brutto, tylko dochód do opodatkowania) nie przekracza 4.919,22 zł, czyli 4065 zł na rękę.

Logicznym wnioskiem jest, że powyżej tej kwoty na Polskim Ładzie podatnik „traci” (czyli powinien mieć potrącane więcej niż dotąd), i jest to efekt absolutnie normalny (jeden traci, drugi zyskuje, ten co zarabia więcej, wciąż ma na rękę więcej). Twórcy Ładu zlękli się jednak skutków własnego Ładu i wprowadzili koszmarnie skomplikowaną „ulgę dla klasy średniej” (którą należałoby wyrzucić do kosza), która przysługuje tylko wybranym podatnikom od wybranych dochodów (nie obejmuje np. emerytur, rent czy umów śmieciowych). Równie skomplikowane są zasady pobierania zaliczek na tę ulgę, z których na dodatek można zrezygnować (sporo ludzi zrezygnowało bojąc się, że na koniec roku część tej ulgi będzie musiało oddawać). W efekcie ich wypłaty będą niewątpliwie niższe (za to w przyszłym roku dostaną zwrot w rocznym rozliczeniu).

Innym źródłem problemu staje się praca w kilku miejscach naraz. Wspomnieliśmy powyżej, że przy miesięcznej wypłacie do 4065 zł Nowy Ład powinien być dla podatnika korzystny. Co jednak jeśli tę wypłatę dostaje z dwóch różnych miejsc? Otóż pojawia się pytanie, gdzie będzie uwzględniana kwota wolna od podatku. Każdy pracownik u swojego pracodawcy składał oświadczenie, czy to jego wskazuje jako właściwego do uwzględniania kwoty wolnej (nikt tego nie kontrolował, to było poza systemem) – a nawet jeżeli zrobił to w dwóch miejscach naraz, to w najgorszym wypadku pobrano mu w trakcie roku zaliczki zbyt małe o 525,12 zł, i tyleż trzeba było(by) dopłacić w rozliczeniu rocznym. Kiedy jednak kwota wolna znacząco wzrosła, to i różnica się robi znacząca. Spójrzmy sobie na przykład.

Wyobraźmy sobie osobę, która pracuje w dwóch miejscach (na pół etatu), i w każdym z tych miejsc ma dochód do opodatkowania 2400 zł (nie przeliczam ile to oficjalnie brutto, bo mi się trochę nie chce włączać starych kalkulatorów płacowych). Co jest ważne – w tym miejscu pracy, gdzie jej uwzględniają kwotę wolną od opodatkowania, otrzymywała na konto 2005 zł (zaokrąglone do pełnej złotówki), natomiast w tym drugim 1962 zł. Różnica prawie niezauważalna. Osoba taka łącznie dostaje 3967 zł, więc zgodnie z tym co wcześniej pisaliśmy, powinna na Nowym Ładzie skorzystać. Jednakże, po Nowym Roku z jednego miejsca pracy dostaje 2184 zł, a z drugiego tylko 1776 – co tu się stało!!! (nawet jeśli łącznie straciła tylko 7 zł) Otóż „problemem” jest to, że przy niższych jednostkowych zarobkach nie sposób wykorzystać w pełni kwoty wolnej od podatku, wynoszącej de facto 2500 zł (a przy braku kwoty wolnej realne obciążenie natychmiast rośnie). Pracodawca rozliczając wynagrodzenie 2400 zł stwierdza, że podatek jest zerowy (potrąca tylko składkę zdrowotną), drugi pracodawca nalicza zaliczkę od całych 2400 zł – przez co 100 zł kwoty wolnej pozostaje „niewykorzystane” (podobnie jak przy uldze dla klasy średniej, „zwróci się” w rocznym zeznaniu).

Nie aspiruję w tym miejscu do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania o możliwe przyczyny zmniejszonych wskutek Nowego Ładu poborów – każdy przypadek trzeba by było przeliczyć na kalkulatorze (w ogóle nie analizowaliśmy np. wpływu umów śmieciowych). W każdym razie jeżeli ktoś dostaje mniej niż dotąd, to najprawdopodobniej dostaje niemało i z kilku źródeł.

zdarza się, ale…

Finałowy wyścig o mistrzostwo świata. Obrońca tytułu i pretendent startują mając tyle samo punktów, przy czym z uwagi na takie a nie inne przepisy regulaminu (art. 7.2) to pretendent jest wyżej w tabeli – więc jeśli obrońca tytułu nie zdobędzie w finałowym wyścigu więcej punktów od pretendenta, to nie obroni tytułu. Zdarza się.

Siedem okrążeń do końca wyścigu (wliczając rozpoczęte). Obrońca tytułu jedzie z jedenastosekundową przewagą i nie wydaje się, żeby mógł ją stracić, pomimo że ma zdecydowanie starsze i bardziej podniszczone opony. Pretendent nie ma dość szybkości żeby go dogonić i wyprzedzić. Reszta daleko za nimi. Zdarza się.

Sześć okrążeń do końca wyścigu. Na końcu stawki ścigają się o ostatnie miejsce dwaj kierowcy ze słabszych zespołów. Walczą zacięcie, jeden z nich wyjeżdża na pobocze. Kilka zakrętów później goniący wali w ścianę i zatrzymuje się na torze na wyjeździe z zakrętu, zajmując połowę drogi. Na tor wysłany zostaje samochód bezpieczeństwa (art. 48.3 regulaminu). Zdarza się.

Pięć okrążeń do końca wyścigu. Pretendent właśnie zmienił opony na świeże, bo podczas obecności na torze samochodu bezpieczeństwa to świetna okazja żeby to zrobić z dużo mniejszą stratą czasu niż zwykle – wszyscy jadą powoli, nie przekraczając określonego minimalnego czasu, i ustawiają się w rządku za samochodem bezpieczeństwa (art. 48.7 regulaminu). Zatrzymany na torze samochód trzeba potraktować gaśnicą, bo rozgrzane do setek stopni hamulce zaczynają się palić. Zdarza się.

Cztery okrążenia do końca wyścigu. Samochód stojący na torze został już ugaszony i jest ściągany z toru. Reszta już prawie utworzyła rządek i patrzy niecierpliwie co dalej, bo za samochodem bezpieczeństwa nie wolno wyprzedzać rywali (art. 48.8 regulaminu). Zdarza się.

Trzy okrążenia do końca wyścigu. Zawalidroga uprzątnięta. Zostaje kwestia zdublowanych kierowców – gdyby wznowić wyścig na tym okrążeniu, to byliby bezpośrednio przed szybszym pretendentem i utrudnialiby mu gonienie jadącego na przedzie obrońcy tytułu. Kierownik wyścigu (w uzgodnieniu z dyrektorem) wysyła komunikat, że zdublowani kierowcy nie dostaną pozwolenia na oddublowanie się (czyli wyprzedzenie samochodów jadących przed nimi oraz samochodu bezpieczeństwa) – regulamin pozwala na taką możliwość (art. 48.12). Zdarza się.

Dwa okrążenia do końca wyścigu. Następuje zmiana decyzji i zdublowani będący między obrońcą tytułu (liderem wyścigu) a pretendentem (wyraźnie wymieniono numery samochodów) dostają polecenie oddublowania się. Kierowcy, którym pozwolono na oddublowanie się, jadą z normalną prędkością, ale nie mogą się wyprzedzać nawzajem (mają próbować dogonić resztę, ale nawet jadąc dwa razy szybciej nie są w stanie tego zrobić podczas jednego okrążenia). Zgodnie z regulaminem samochód bezpieczeństwa powinien zjechać na następnym okrążeniu po tym jak minie go ostatni oddublowujący się (art. 48.12 regulaminu). Dyrektor wyścigu nakazuje żeby samochód bezpieczeństwa zjechał na tym samym okrążeniu. Zdarza się.

Ostatnie okrążenie wyścigu. Gdyby samochód bezpieczeństwa prowadził stawkę na początku tego okrążenia, to samochody dojechałyby do mety bez wyprzedzania (art. 48.15 regulaminu). Samochód bezpieczeństwa zjechał jednak chwilę wcześniej, więc od początku okrążenia można się ścigać. Pretendent wyprzedza obrońcę tytułu i dojeżdża do mety jako pierwszy. Zdarza się.

Zespół obrońcy tytułu składa protest. O tytule mistrza świata zdecydują prawnicy. Zdarza się.

Ale czy powinno?

wyścig Schroedingera

Obejrzałem wyścig, który bez kozery mogę nazwać najdziwniejszym wyścigiem jaki mi przyszło oglądać (a oglądałem m.in. Monaco 1996). Przedziwny, bo w zasadzie… nie wiem czy się odbył.

Zacznijmy od faktów, bo te nie wszystkim będą znane. Otóż wyścig miał ruszyć o 15.00. Ponieważ lało sakramencko, opóźniono to o jakieś pół godziny (taka procedura), po czym wszystkie samochody ruszyły za samochodem bezpieczeństwa (taka procedura). Przejechały parę okrążeń, nawet nie liczyłem ile, i dyrekcja wyścigu zarządziła: przerywamy zabawę, wszyscy zjeżdżać do alei serwisowej (jest taka procedura).

Samochody postały sobie w alei parę godzin, aż deszcz zelżał, po czym samochód bezpieczeństwa ponownie wyprowadził je na tor. Przejechały parę okrążeń, i kiedy już wypatrywaliśmy chwili, kiedy samochód bezpieczeństwa da sygnał do rozpoczęcia ścigania na mokrym torze, przyszedł kolejny sygnał od dyrekcji wyścigu że przerywamy zabawę… Więcej już nie wyjechali.

Dziwne? Co zrobić, czasem ściganie się 250 km/h jest niebezpieczne dla życia i zdrowia (na amerykańskich owalach chyba w ogóle nie startują jak jest mokro). Znacznie dziwniejsze jest jednak, co powychodziło z tych wszystkich procedur…

Zacznijmy od startu. Zgodnie z regulaminem, kiedy samochód bezpieczeństwa na początku poprowadził stawkę, mieliśmy do czynienia z tzw. okrążeniem formującym lub rozgrzewkowym (formation lap). Ważne jest, że takie okrążenie nie stanowi części wyścigu – ten zaczyna się dopiero z chwilą startu. Normalnie wyścig rusza ze startu zatrzymanego – wiecie, wszyscy stoją, gazują silniki, gasną czerwone światła (artykuł 38.10 regulaminu, dalej będę już tylko numerki podawał)… Jeżeli okrążenie rozgrzewkowe zaczyna się za samochodem bezpieczeństwa, wówczas start zatrzymany (standing start) nadal jest możliwy (43), ale możliwy jest także start lotny (rolling start, 44) – wtedy samochód bezpieczeństwa zjeżdża sam do alei serwisowej, a kierowcy ruszają jak w przypadku „zwykłego” samochodu bezpieczeństwa, rozpoczynając wyścig. O tym że będzie start lotny, powiadamia się w sposób określony w procedurze…

Dziś tego nie było – nastąpiło przerwanie procedury startowej (starting procedure suspended, 45). W takiej sytuacji jeśli wyścig ma ruszyć, to nie ma mowy o starcie zatrzymanym – w grę wchodzi tylko start lotny według procedury restartu w razie przerwania wyścigu (51)… Zaznaczmy jeszcze raz: do tego momentu NIE NASTĄPIŁ start wyścigu, bo procedura startowa została przerwana (dosłownie zawieszona, gdyby jakiś purysta).

Cóż zaś przewiduje procedura restartu? Otóż… wygląda ona w zasadzie tak samo jak procedura startowa, tyle że z alei na odpowiednik okrążenia formującego wyjeżdża się za samochodem bezpieczeństwa. W normalnych warunkach po jednym okrążeniu samochody powinny się ustawić na polach startowych i jazda, natomiast jeżeli warunki nie pozwalają lub nastąpiło zawieszenie procedury startu lub restartu – restart następuje jako start lotny. Tak, w chwili kiedy samochód bezpieczeństwa da sygnał że można się ścigać i zjedzie do alei serwisowej… To zaś nie nastąpiło. Zestawiając jedno z drugim dochodzimy do wniosku, że właściwie start do wyścigu w ogóle nie nastąpił.

Czy jest to całkowicie oczywiste? Na pierwszy rzut oka tak, ale… jest kruczek. Otóż w procedurze restartu są dwa przepisy które sugerują nieco inaczej. Pierwszy przewiduje, że wyścig zostanie wznowiony (resumed) kiedy zapalą się zielone światła i samochód bezpieczeństwa wyjedzie z alei serwisowej (51.8). Drugi przewiduje, że każde okrążenie przejechane za samochodem bezpieczeństwa zalicza się jako okrążenie wyścigu (51.12, piąty akapit). Czy wyścig może być wznowiony, lecz nie zrestartowany (wystartowany)…

To, czy dzisiejszy wyścig w ogóle się odbył (raczej się nie odbył jeśli się nie rozpoczął), będzie przedmiotem wielu dyskusji, ba! może i sporów. Ja pozostanę w konfuzji, przyjmując na prywatny użytek że tego wyścigu jednak nie było (w istocie nie było, a formalnie się odbył skoro sporządzono oficjalny protokół potwierdzający że się odbył). Cóż, wiele dziwnych rzeczy już Formuła 1 widziała przez te 70+ lat.

nowe ładki

Widmo krąży po Polsce – widmo zmian w systemie podatkowym, zwanych potocznie Nowym Ładem. Dyskusje wzbierają, bo slajdy w Powerpoincie i deklaracje z konferencji prasowych zostały przełożone na język przepisów, projekt wielkiej nowelizacji (jak pierwszy raz ją przeglądałem to zażądałem napisania od nowa ustawy o PIT, bo już i tak ani się nie da jej czytać, ani nawet za bardzo po niej nawigować) został opublikowany. Pojawiły się kalkulatory udające symulację ile kto na Nowym Ładzie straci…

Ja tam w obce kalkulatory nie wierzę, wolę samemu posprawdzać, więc z pewną taką niechęcią do projektu zajrzałem. Oczywiście, bez trudu znajduje się w nim to co najłatwiejsze do znalezienia, czyli kwotę wolną od PIT w wysokości 30 tysięcy złotych (choć zapisane jako kwota do odjęcia od podatku). Znacznie bardziej z wielu względów ciekawiło mnie jak to dokładnie ma być z tą składką zdrowotną, którą na działalności gospodarczej ma się płacić od całości dochodów – a tu i diabeł, i inni szatani czynni są w szczegółach. I powiem wam…

Więc zasadniczo podstawą składki zdrowotnej ma być dochód podatkowy – pomniejszony o zapłacone składki na „zwykły ZUS” (w przyszłym roku, powiedzmy dla uproszczenia, 1200 zł). Jeżeli więc ktoś zarobi – po opłaceniu kosztów – 10 tysięcy miesięcznie, to składkę zdrowotną 9% zapłaci od 10.000-1.200=8.800 zł, czyli 792 zł. Wygląda niemało, zwłaszcza że wg luźnych szacunków wg dotychczasowych zasad przyszłoroczna składka zdrowotna wynosiłaby ok. 400 zł. Jeżeli ktoś zarobi w miesiącu 5200, to składka zdrowotna 9% od 5.200-1.200=4.000 zł wyniesie już tylko 360 zł, mniej niż w tym roku… A jak ktoś będzie mieć słaby miesiąc (bo wpadnie składka na OC/AC albo z innego powodu) i zostanie mu 2000 zł dochodu, czyli po odliczeniu składki ZUS 800 zł… wstrzymajcie konie, aż tak dobrze nie będzie, miesięczna podstawa składki zdrowotnej nie może być niższa niż minimalne wynagrodzenie, czyli w przyszłym roku najprawdopodobniej 3000 zł, a więc 270 zł trzeba będzie wybulić tak czy siak. I na dodatek trzeba będzie co miesiąc do ZUS wysyłać informację ile wyniósł dochód (do urzędu skarbowego aktualnie nie trzeba, nie wiem czy sam ZUS będzie z tego powodu szczęśliwy).

Jeśli jesteście czujni lub macie doświadczenie, to macie na końcu języka pytanie: zaraz, to czy jeśli płaci się od rzeczywistego dochodu, a w niektórych miesiącach (kiedy jest niski dochód lub zgoła strata) więcej, to czy to nie powinno być jakoś wyrównywane? Otóż… i tak, i nie. Nie, bo nie ma mechanizmu rozliczania tego na bieżąco. Tak, bo można to zrobić – uwaga – po zakończeniu roku. Pod warunkiem jednak że złoży się w terminie wniosek (pomijam inne drobiazgi), a jak się wniosku w określony sposób nie złoży to umarł w butach.

Oczywiście, to tylko PROJEKT i to jeszcze nawet nie skierowany do Sejmu, tylko na etapie konsultacji społecznych. Jeżeli to jednak przejdzie w takiej formie (a mam w sobie wystarczająco dużo pesymizmu, żeby w to wierzyć), to czeka nas sporo zabawy.

popłynąć jak do Tokio i z powrotem

Przyznam, że nadchodzącymi Igrzyskami Olimpijskimi jakoś się zupełnie dotąd nie przejmowałem (co najwyżej okazjonalną myślą, czy w ogóle się odbędą), nawet za bardzo nie wiedziałem kto z polskich sportowców się tam wybiera i po co (po wiktorię i glorię, czy po coubertinowski udział). Mam jedynie świadomość, że w każdej dyscyplinie, a może nawet konkurencji, trzeba spełnić określone wymagania, żeby móc wystartować, inaczej w zasadzie mogliby wystartować prawie wszyscy i byłby jeden wielki radosny bałagan

I tu nagle pojawiła się informacja o naszym może nie tak wielkim i na pewno nie radosnym, ale bałaganie w związku pływackim. Co dokładnie się stało, bardziej wierzę niż wiem, samemu w ogóle nie zgłębiałem zasad kwalifikacji pływaków. Na ile rozumiem, pływaczki i pływacy mieli określone dwa poziomy wyników gwarantujących ich możliwości „na poziomie olimpijskim”, a to minimum A i minimum B (dla każdego stylu i dystansu). Minimum A daje zawodnikowi gwarancję startu indywidualnego, minimum B – gwarancję startu w sztafecie i prawo ubiegania się o start indywidualny, jeśli nie będzie dość takich z minimum A… I tu zdaje się pojawia się regulaminowy kruczek – jak pływaczkę/ka z minimum B zgłosi się tylko do sztafety, to może zapomnieć o starcie indywidualnym; jeżeli natomiast zgłosi się taką osobę do startu i w sztafecie, w i indywidualnie – to jeżeli nie znajdzie się dla niej miejsce indywidualnie, to wypada ze składu całkowicie.

W składzie polskiej reprezentacji pływackiej na Tokio, zatwierdzonym i ogłoszonym na początku czerwca, znalazło się:

  • 9 zawodników z minimum A
  • 7 zawodników z minimum B, zgłoszonych tylko do sztafet
  • 7 zawodników z minimum B, zgłoszonych i do sztafet i indywidualnie.

I co się stało? No tak, nietrudno się domyślić: z tej siódemki z minimum B, zgłoszonych także indywidualnie, zgodę na start dostała tylko 1 osoba. Pozostała szóstka już w Japonii w zasadzie mogła tylko zacząć szukać biletu powrotnego do domu, a tam oburze, gromy, wywiady w mediach… Choć, wybaczcie tę uwagę, na długo wcześniej powinni byli wiedzieć że coś jest na rzeczy, skoro mieli minimum tylko na sztafetę, a zgłoszenie także na start indywidualny, nie wiem na ile zainteresowanym trudno było samodzielnie dotrzeć do warunków wstępu na Igrzyska, rzecz dla nich najważniejszą w ostatniej cztero- czy pięciolatce.

W zasadzie mógłbym o tym wszystkim napisać, ale kiedy próbowałem to wszystko zweryfikować i zrozumieć, jedna rzecz mnie uderzyła jako szczególnie niesprawiedliwa. Otóż – jak wyliczałem powyżej – do Tokio poleciało 7 osób z minimum B, zgłoszonych tylko do sztafet, i 6 osób z minimum B zgłoszonych także indywidualnie, dla których zabrakło miejsca. Ponieważ – jak rozumiem – bez tej szóstki nie dało się skompletować zadeklarowanych sztafet, w wyniku przeprowadzonych „negocjacji” ustalono że trójka z tej szóstki jednak dostanie szansę występu olimpijskiego. Niestety, oznaczało to, że do domu powrócić musi trójka z tych pływaków, którzy z minimum B byli zgłoszeniu tylko do sztafet, parafrazując Kaczmarskiego, MKOl-owi liczba się musi zgadzać…

Nie wydaje mi się, żeby którakolwiek z tych sztafet miała szansę na olimpijski sukces, nie wiem czy mierzyliśmy dla nich wyżej niż udział w finale. Każdy wynik będzie tu gorzki.

wimbledońskie podatki

Wyobraźmy sobie osobę grającą w tenis (dla uproszczenia pomińmy płeć tej osoby), która wybrała się do Anglii na turniej na kortach Wimbledonu i poszło jej znakomicie. Emocje, endorfiny, sława, zdjęcia z kibicami, wywiady.. (wizyty w zakładach pracy raczej niekoniecznie, to już nie ta epoka) Ale też – nie ukrywajmy – pieniądze, osoba wygrywająca turniej zarabia 1,7 mln funtów, osoba, która tylko wystartowała w pierwszej rundzie, zarobiła funtów 48 tysięcy.

Zarobiła… znaczy można opodatkować. Osoba z Polski, zakładamy, płaci podatki w Polsce; już te 48 tysięcy funtów „za start” to po obecnym kursie ze ćwierć miliona, urząd skarbowy uśmiecha się drugą stawką, a jak sukces to nawet danina solidarnościowa patrzy z zaciekawieniem… Zaraz, chwilunia, a co na to Her Majesty’s Revenue and Customs? A HMRC na to: to miło, że do nas przyjechałeś, skoro u nas zarobiłeś, to serdecznie dziękujemy za podzielenie się z nami, dola wynosi 45% (czyli osoba odpadająca w pierwszej rundzie zostawia królowej 21.600 funtów podatku, a wygrywająca drobne 765 tysięcy funtów). Nie wspominajmy już nawet o tym, że HMRC patrzy z uwagą na opaskę z nazwą sponsora i delikatnie przypomina, że czas pobytu w gościnie królowej uważa za czas pracy na rzecz sponsora, zatem odpowiednia część wynagrodzenia od sponsora to też zarobek uzyskany w Anglii, podlegający opodatkowaniu…

Co na to nasz rodzimy urząd skarbowy? Patrzy ze smutkiem na kwit o potrąceniu 45% podatku, bo jednak rodzima stawka niższa. Niższa, a podatek potrącony przez HMRC odlicza się od podatku należnego w Polsce. Uff, tylko do wysokości tego co byloby do zapłaty w Polsce.

Nie zarabia to państwo polskie na wimbledońskich wiktoriach, oj nie zarabia.

jak nie spalić

Krzysztofowi w uznaniu jego dociekliwości, choć bardziej go obchodziło dlaczego, niż jak

Trwa Euro, dziwne choćby dlatego że przenoszone zeszłoroczne, więc powracają dyskusje piłkowe i okołopiłkowe. Nie może zabraknąć więc i tematu nieśmiertelnego spalonego, tego zjawiska magicznego, którego rozumienie ma odróżniać chłopców od mężczyzn (i przypominać o seksistowskim stereotypie że futbol jest dla mężczyzn, bo kobiety nie potrafią zrozumieć co to spalony…).

Co to takiego ten spalony? To co do zasady sytuacja, w której piłka jest zagrywana „do przodu” (przyjmując że przód-tył oceniamy wzdłuż linii bocznej boiska, w kierunku bramki przeciwnika lub własnej) i w momencie zagrania „adresat” zagrania znajduje się „za obrońcami”, czyli między nim a bramką znajduje się najwyżej jeden piłkarz drużyny przeciwnej (zwykle bramkarz, ale nie jest to wcale częścią definicji). Dokładnego brzmienia przepisów nie przytaczam żeby nie zanudzić…

Właśnie: przepisów. Prawnik słysząc o przepisach natychmiast zaczyna myśleć o ich stosowaniu w praktyce, i co tu ukrywać, stosowanie przepisów gry w piłkę nożną (lubię oficjalną angielską nazwę Laws of the Game) to nieustająca zabawa z ocenami sytuacji boiskowych. Sędziowie raz za razem oceniają czy zostały spełnione kryteria takiego czy innego przepisu, czy dane zachowanie zaklasyfikować jako X czy jako Y. Zapytacie może co tu oceniać przy spalonym? No, na sam początek trzeba dostrzec w którym dokładnie ułamku sekundy nastąpiło zagranie (już samo to, że decyduje moment dotknięcia piłki butem czy głową, a nie moment kiedy to dotknięcie się skończyło, niech będzie wskazówką poziomu trudności). Trzeba prawidłowo ocenić w którym dokładnie miejscu znajdował się atakujący, a w którym obrońca (i nie wspominajmy że decydować może czubek buta lub fragment barku, o miejscu gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę nie wspominając). A do tego jeszcze i różne inne regulaminowe niuanse…

Przyjrzyjmy się temu na przykładach, wybrałem sobie parę z meczu Walia-Turcja. Na początek sytuacja, która akurat bramką się nie zakończyła (choć zasadniczo powinna):

Linię spalonego – narysowaną bardzo orientacyjnie – wyznacza jakaś część ciała obrońcy wyróżnionego na biało. Nawet bez tej linii potrafimy stwierdzić, że napastnik wyróżniony na czerwono jest za tą linią, a więc.. Ale ten napastnik to wie, więc sobie tylko spaceruje udając że zabłądził, dzięki czemu jest na pozycji spalonej, ale nie na spalonym (bo nie bierze udziału w akcji). Piłka zostanie natomiast zagrana do napastnika podkreślonego na zielono, który w momencie podania znajduje się przed linią ostatniego obrońcy, i spalonego nie ma… a to wszystko z piłką lecącą parędziesiąt metrów na sekundę i piłkarzami biegającymi w tempie kilku metrów na sekundę, decydować będą centymetry.

Spójrzmy na kolejną sytuację, tym razem to zdobycie drugiej bramki przez Walijczyków.

W zasadzie można zapytać gdzie tu spalony jeśli mamy strzał na bramkę, a nie zagranie do kolegi… Ale spalony może być także wtedy, kiedy kolega znajduje się na pozycji spalonej (bliżej bramki niż obrońcy) i chociaż nie zamierza piłki dotknąć, to daje korzyść swojej drużynie np. zasłaniając bramkarzowi. Czy zatem dryblas zaznaczony na żółto jest na spalonym? Spójrzmy z innego miejsca, decyduje wszak stan rzeczywisty, a nie wybrane ujęcie…

Stąd widać, że po pierwsze raczej jednak bramkarzowi nie przeszkadza w obronie strzału (zielone linie pokazują potencjalne uderzenia), bo znajduje się za bardzo z boku (żółtych linii pokazujących gdzie go byłoby widać zrobiło się aż za dużo). Po drugie zaś – czego nie było widać na pierwszy rzut oka – linię spalonego (czerwoną) wyznacza nam zagubiony gdzieś w rogu pola karnego obrońca, wcześniej ośmieszająco tam ograny, a teraz na dodatek wykluczający nawet pozycję spaloną…

Spalony to w praktyce ciężki kawałek chleba. Po to są na boisku dwaj sędziowie boczni, żeby to lepiej widzieć, po to jest sędzia z telewizorkiem (ścianą monitorów), który przygląda się różnym ujęciom żeby to wszystko ocenić i podpowiedzieć, czy jednak czubek buta był bliżej, czy dalej niż bark.

PS zdjęcia z relacji TVP Sport