W ostatnich dniach gros uwagi poświęcone jest wyborom prezydenckim w Ameryce. Zdecydowana większość Polaków nigdy nie była tam i nie będzie, nie mówiąc o głosowaniu w tych wyborach, a jednak wielu podnieca się tym, jakby od tego zależała nasza przyszłość (już zacząłem pisać „nasze życie”, ale uznałem to za przesadę).
Zastanawiałem się: czy to dlatego, że żyjemy w globalnej wiosce? Ale wybory w Brazylii, Indiach czy nawet Niemczech aż takiego zainteresowania nie wzbudzają (o Rosji i Chinach nawet nie ma co wspominać). Dlatego, że angielski stał się lingua franca? Ale Australia czy Kanada też nikogo zbytnio nie obchodzą. Dlatego, że za sprawą filmów i seriali czujemy się prawie mieszkańcami NY, LA, Baltimore, Albuquerque, Bemidji czy Luverne? A może dlatego, że wciąż wierzymy w amerykańską hegemonię i kształtowanie przez Waszyngton porządku świata? A może ostatecznie tyko dlatego, że American dream pozostaje zawsze niedoścignionym marzeniem, przy czym każdy widzi się bardziej w willi w Monterrey niż w przyczepie w Bakersfield?
Kiedy piszę te słowa, wg CNN kandydat Demokratów ma ponad trzy i pół miliona głosów przewagi nad kandydatem Republikanów (na sto czterdzieści milionów policzonych głosów). Wydawałoby się że to wyraźne wskazanie większości, ale amerykański system wyborczy zmusza do liczenia głosów na poziomie poszczególnych stanów – a koniec końców o wyniku wyborów zdecydować może większość w kilkusettysięcznym okręgu w zapomnianym przez Amerykanów leśnym skrawku kraju (Maine).