odkładanie złotówek na podatki

Wyobraźmy sobie stabilnie prosperującą małą firmę, na tyle stabilnie że co miesiąc uzyskuje dochód (także po odliczeniu składek), ale na tyle umiarkowany, żeby nie martwić się o drugi próg podatkowy (obecnie 120 tysięcy dochodu rocznie). Wyobraźmy sobie następnie, że oto firmie wpada nieplanowany czysty dochód, niech to będzie z powieszenia na płocie cudzego bannera reklamowego, wszystkie koszty po stronie płacącego – niech będzie, że 1 lipca wpływa na konto lub do kasy 1000 zł.

Kto nie lubi mieć dodatkowego tysiąca, np. na wakacje? Ale, ale. Jesteśmy legalistami, ten tysiąc traktujemy jako coś do opodatkowania. Jesteśmy firmą, zakładamy że podatnikiem VAT (klient płacąc 1000 zł woli odliczyć VAT z zapłaconej kwoty…), więc na początek liczymy ile trzeba zapłacić od tego VAT. Każdy, kto wie, że podstawowa stawka VAT wynosi 23%, będzie chciał unieść rękę, że on wie, że 230 zł (23% z 1000 zł) – chyba, że wie jak się liczy VAT (mają z tym problem wykładowcy ekonomii). A VAT się liczy tak, że liczy się go od kwoty netto, która w tym przypadku wynosi 813,01 zł i z tego 23% to 813,01×0,23=186,99, kwota netto 813,01+ VAT 23% 186,99= kwota brutto 1000,00. Dla uproszczenia oddamy dodatkowy grosz Skarbowi Państwa i przyjmiemy że netto wynosi 813 zł, a VAT 187 zł (do zapłaty w całości, bo co mamy od tego odliczać).

Pora na kolejne należności płatne od dochodu. Te 813 zł formalnie to przychód – ale założyliśmy (dla uproszczenia), że koszty w związku z tym przychodem są zerowe, a firma jest na tyle stabilna, że wszystkie stałe koszty są pokrywane z normalnych przychodów i jeszcze zostaje (tak samo zresztą z odliczeniami VAT), dzięki takim zabiegom mamy przychód=dochód i proste liczenie bez żadnych „a jeśli”. Ponieważ zakładamy, że firma ma dochody umiarkowane, więc nie opłaca jej się podatek liniowy 19%, a ponieważ zakładamy, że wpłata następuje w lipcu, to wyczerpała się już kwota wolna od podatku (obecnie 30 tysięcy). Od tych 813 zł liczymy więc 12% 813×0,12=97,56, zaokrąglamy do pełnych złotych w górę (w podatkach zawsze zaokrągla się w górę, aczkolwiek tu i zwykłe zasady zaokrąglania nakazują w górę) i mamy 98 zł podatku dochodowego. Oprócz tego płacimy składkę zdrowotną w wysokości 9% 813×0,09=73,17, tu z kolei nie ma zaokrąglania i płaci się co do grosza. A zatem bierzemy i odprowadzamy…

Stop. Podatki i składki odprowadza się w określonych terminach. VAT od obrotu w danym miesiącu płaci się zasadniczo jednorazowo do 25 dnia następnego miesiąca (po złożeniu deklaracji, w której znajdzie się faktura wystawiona w związku z tym tysiącem). Podatek dochodowy od dochodu w danym miesiącu płaci się zasadniczo do 20 dnia następnego miesiąca (deklaracji się nie składa, a nawet kiedy się składało, to nie wynikało z niej, od jakich faktur). Składkę zdrowotną zaś płaci się w ten sposób, że dochód z danego miesiąca (lipca) jest podstawą składki w następnym miesiącu (sierpniu), za który składkę płaci się do 20 dnia jeszcze następnego miesiąca (składa się deklarację, ale podając tylko kwotę dochodu). A więc z naszego 1000 zł otrzymanego 1 lipca odkładamy:
– 98 zł do 20 sierpnia
– 187 zł do 25 sierpnia
– 73,17 zł do 20 września
Uff, 641,83 zł można wydać od razu… tylko gdzie odkładać, żeby się nie pomylić i nie wydać za wcześnie? Na szczęście Państwu wszystko jedno, z jakich pieniędzy to zostanie zapłacone, nie trzeba ich „znaczyć” (choć pieniądze na VAT czasem przyjdą „znaczone”, jeśli przyjdą tzw. przelewem podzielonym i wskoczą na rachunek VAT, ale nikt nie będzie wiedział czy pójdą na zapłatę VAT za czerwiec, lipiec czy sierpień, gdyż tego nikt nie kontroluje, to jest poza systemem).

Ten wpis to takie wesołe zrzędzenie, bo jeśli mam od czego (i z czego) płacić podatki, to po zapłaceniu nadal jestem na plusie w porównaniu do sytuacji, w której tego tysiąca bym nie dostał (nawet jeśli ten tysiąc od razu cały wydam). No i odrobinę edukacyjnie może, zwłaszcza w zakresie tego VAT.

nowy rok, nowe liczby

Nie, tym razem nie będzie o kredytach i stopach procentowych. Ani nawet o składkach ZUS, które uciśnionych przedsiębiorców doprowadzają do plajty, bo wzrosły prawie tak bardzo, jak najniższe wynagrodzenie. Teraz pora na coś z zupełnie innej beczki.

Nowy rok jest zjawiskiem ze swojej istoty wyjątkowo umownym. Otóż w pewnej arbitralnie przyjętej chwili następuje magiczne cyk, i zamiast kolejnego dnia starego roku robi się pierwszy dzień nowego roku, równie dobrze mógłby to być każdy inny dzień roku (a zmiana nie musiałaby następować w środku nocy, ale w środku dnia lub o wschodzie słońca, to wszystko jest tak samo umowne). Wszystko zaczynamy liczyć od nowa (z wyjątkiem grzechów i długów, choć raty kredytów mogą nabrać nowej wysokości, WIBOR ostatnio spada).

W zeszłym roku przeczytałem (skończyłem czytać) 26 książek wcześniej nieczytanych. Nawet przyznam, że pod koniec roku już nawet troszeczkę tym sobie „zarządzałem” – najpierw chciałem osiągnąć wynik 24, czyli dwie na miesiąc, ale ostatecznie po Świętach jeszcze trochę podciągnąłem i uzyskałem średnią 1 książkę na 2 tygodnie. Wiem, że są ludzie czytający dużo więcej (sam potrafiłem trzy razy tyle), są ludzie czytający mniej czy zgoła wcale (na przykład dlatego, że czytanie ich fizycznie usypia, a nie dlatego że stronią od wyrafinowanej intelektualnej rozrywki), nie czuję się zakompleksiony ani wyróżniający się. Listą też nikogo zanudzał nie będę, była fantastyka, były kryminały, była literatura popularno-naukowa, nie bawiąc się w klasyfikacje polecę tylko „Czeski Raj” Jaroslava Rudisa, może dlatego że spędziłem w tamtej okolicy uroczy urlop (acz nie tylko dlatego).

W zeszłym roku obejrzałem też 60 filmów wcześniej nieoglądanych (tak, zgadliście, też się trochę starałem żeby wyszło „ładnie”, czyli 5 miesięcznie). Przypadkiem bardziej wyszło, że 20 z nich obejrzałem w kinie, a 40 na mniejszym ekranie, ale tu już nie mam pomysłu jak to sprzedawać „w przeliczeniu”, trudno, musi wystarczyć, że liczby są okrągłe. Niezmiennie najbardziej polecam „Wszystko wszędzie naraz„, kiedyś może bym go nawet zrecenzował w swój nieprofesjonalny sposób, ale dziś po pierwsze dzielę się wrażeniami w różnych miejscach i potem najlepsze myśli już wykorzystałem… a po drugie nie zawsze jednak to robiłem, nigdy chyba nie napisałem recenzji ze Skyfalla

W zeszłym roku obejrzałem też seriali… nieee, nie ma mowy, tego nie jestem w stanie podliczyć, i to mimo że notuję każdy kolejny obejrzany odcinek – ale robię to w podziale na platformy streamingowe, nie na miesiące czy lata. Sama rozpiska. w jakim okresie korzystam z jakiej platformy, jest już wystarczająco skomplikowana. A na dodatek serial serialowi nierówny, koreańskie potrafią mieć odcinki dobrze ponadgodzinne, a czasem się ogląda parominutowe (licząc lub nie licząc napisów) animacje, pomiędzy tym do wyboru, do koloru – 25 minut, 40 minut… W charakterze ciekawostki powiem tylko, że na samym Disney+ w 3 miesiące naliczyłem równe 200, ale tam też były wyjątkowo krótkie odcineczki, a na dodatek tam przy serialach zapisuję jak leci także to, co oglądam powtórkowo. Ogólna refleksja jest taka, że oglądam tych seriali za dużo, i jak mawia jeden znajomy, nazbyt średniej jakości czasem, honi soit qui mal y pense.

Niemniej liczniki książek i filmów ruszyły tydzień (z haczykiem) temu od nowa. Zatem, pozwólcie, że dla odmiany oddalę się czytać…

wszystko we własnych nogach

Trwa Mundial (chciałem dopisać „piłkarski”, ale właściwie to się już zawiera w tej potocznej nazwie). W „polskiej” grupie rozegrano już dwie pełne kolejki, możemy się napawać prowadzeniem – ale ważniejsze jest to, że przed nami decydująca kolejka, gdzie każdy ma wciąż szansę na awans i odpadnięcie. O wszystkim zdecydują liczby…

Mecz, jak wiadomo, można wygrać, przegrać lub zremisować (w polskiej lidze można było jeszcze kiedyś wygrać/przegrać co najmniej 3 bramkami, wtedy przegrywający miał punkt ujemny, a wygrywający dodatkowy punkt). Za wygraną są 3 punkty, za remis jest 1 punkt; przy równości zdobytych punktów zaczynamy liczyć bramki, najpierw różnicę, potem liczbę strzelonych goli (potem patrzymy na bezpośrednie wyniki, a na końcu – jeśli trzeba – na liczbę żółtych i czerwonych kartek, tymi ostatnimi liczbami nie mieszajmy sobie na razie w głowie). Co zatem może się zdarzyć?

Polska gra z Argentyną, Arabia z Meksykiem. Aktualnie tabela wygląda tak:
1. Polska 4 pkt 2:0 bramki
2. Argentyna 3 pkt 3:2 bramki
3. Arabia 3 pkt 2:3 bramki
4. Meksyk 1 pkt 0:2 bramki
Z grupy wychodzą dwie drużyny…

Polska wyjdzie z grupy, jeżeli:
a. wygra z Argentyną (wygrywa grupę), albo
b. zremisuje z Argentyną, albo
c. przegra z Argentyną, ale zaistnieje korzystny układ planet… korzystny wynik meczu Arabii z Meksykiem, czyli:
– remis, o ile Polska nie przegra co najmniej 4 bramkami lub więcej (jeśli przegra trzema, to decydować może liczba goli strzelonych)
– wygrana Meksyku, ale możliwie niewysoka, tak żeby nas nie wyprzedził bramkami (patrz akapit o Meksyku)

Argentyna wyjdzie z grupy, jeżeli
a. wygra z Polską, albo
b. zremisuje z Polską, ale:
– Arabia zremisuje z Meksykiem
– Meksyk wygra z Arabią, ale nie więcej niż 2 bramkami (jeśli wygra trzema, to patrzymy na liczbę strzelonych)

Arabia wyjdzie z grupy, jeśli:
a. wygra z Meksykiem, albo
b. zremisuje z Meksykiem, i:
– Polska wygra z Argentyną, albo
– Argentyna wygra z Polską 4 bramkami (jeśli wygra trzema, to patrzymy na liczbę goli strzelonych)

Meksyk wyjdzie z grupy, jeśli
a. wygra z Arabią, przy czym:
– jeżeli wygra 4 golami, to bez względu na wynik Polski z Argentyną
– jeżeli wygra 3 golami, a Argentyna zremisuje z Polską, to decyduje liczba goli strzelonych – np. Meksyk wygrywa 4:1 przy remisie 0:0 i wychodzi bo ma więcej strzelonych goli (Meksyk 4-3, Argentyna 3-2), wygrywa 3:0 przy remisie 0:0 i odpada, bo przy tej samej liczbie strzelonych goli decyduje wygrana Argentyny w bezpośrednim meczu
– jeżeli Argentyna wygra z Polską, to decydować będzie różnica bramek, ewentualnie liczba goli strzelonych – np. wygrana Argentyny 3:0 i wygrana Meksyku 1:0 nadal powoduje, że Meksyk odpada (Polska ma wtedy bilans bramek 2-3, a Meksyk 1-2), wygrana Argentyny 2:0 i wygrana Meksyku 2:0 powoduje, że… liczymy kartki (a ściślej punkty fair play), bo różnica bramek taka sama (2-2), a w bezpośrednim meczu Polski z Meksykiem padł remis

Podsumowując: każda z drużyn ma szansę samodzielnie zapewnić sobie awans i każda ma szansę na awans przy sprzyjających okolicznościach. Wszyscy mają zatem wszystko we własnych rękach, czy też raczej nogach.

Sytuacją w innych grupach nie zajmuję się nie tylko dlatego, że w jednych druga kolejka dopiero przed nami, a w innych być może mniej ciekawie, po prostu mi się nie chce, nigdy nie byłem kronikarzem.

Florentino i wielki enis

Wielkie rozbawienie wywołał u mnie wczoraj madrycki boss Florentino Interes, orędownik piłkarskiej Superligi (to taki pomysł, żeby najlep… najbogatsi grywali głównie sami ze sobą, w ramach europejskiego Top20 powiedzmy). Argumentował on bowiem ni mniej, ni więcej, że jak to możliwe, żeby Wielkie Trio (WT) Roger-Rafa-Djoko grywało ze sobą dziesiątki razy w ciągu kilkunastu lat, podczas gdy jego klubik w ciągu kilkudziesięciu lat z Liverpoolem zaledwie dziewięć razy, a z Chelsea 4?

Więc zerknąłem sobie na statystyki, wybierając sezon 2012 (bo wtedy każdy z WT akurat wygrał po Szlemie). Nadal grał wtedy z Rogerem 2 razy, z Djokovicem 4; Federer z Rafą również 2 razy ;), z Djokoviciem 5 razy, łącznie w obrębie WT było więc 11 meczów. Dużo?

Takiemu Florentino pewnie wydaje się dużo. A teraz spójrzmy na te liczby, jak to się mówi, w kontekście.
Nadal w sezonie 2012 rozegrał 48 meczów w 11 turniejach, z tego 22 mecze (45,8%) z rywalami sklasyfikowanymi w światowym Top20 (niech będzie że to odpowiednik Superligi), a 6 (12,5%) w obrębie WT.
Federer rozegrał 80 meczów w 17 turniejach (uwzględniając turniej olimpijski i finał sezonu, pomijając Puchar Davisa), z tego 37 meczów (46,3%) z Top20, a 7 (8,8%) w obrębie WT.
Djokovic rozegrał 87 meczów w 17 turniejach, z tego 40 (46%), a 9 (10,3%) w obrębie WT.
Każdy, kto ma minimum wiedzy o tenisie, wie bowiem, że typowy turniej tenisowy (tydzień lub dwa) to 5-7 rund w systemie „przegrywający odpada” (OK, w turnieju olimpijskim można zagrać o brąz, w Masters można przegrać w grupie, a potem grać dalej), a w turnieju bierze udział łącznie od 32 (5 rund) do 128 zawodników (7 rund). Najlepsi zawodnicy mają oczywiście teoretycznie większe szanse na dojście do końcowych rund, w których dopiero mogą natrafić na najgroźniejszych rywali (system rozstawienia). Żeby więc Wielkie Trio grało między sobą, to musi dojść co najmniej do półfinału, a po drodze wyeliminować odpowiednio słabszych rywali.

Taki Real Madryt w sezonie 2012-13 (ładniej byłoby porównywać do roku kalendarzowego, ale nie chce mi się rozgrzebywać danych, które są zagregowane sezonami) rozegrał 61 meczów w 4 oficjalnych rozgrywkach (liga hiszpańska 38, liga mistrzów 12, puchar Hiszpanii 9, superpuchar Hiszpanii 2). W lidze mistrzów grał z mistrzem i wicemistrzem Anglii, mistrzem Niemiec, mistrzem Holandii i mistrzem Turcji. Źle? W tym sezonie w lidze mistrzów (w fazie grupowej) gra akurat z drużynami niżej notowanymi w rankingu – z Celtikiem, Donieckiem i Lipskiem. Ciekawe, czy wolałby zamiast tego zagrać w dwóch turniejach, w których w pierwszej rundzie grałby z Celtikiem (54 miejsce w rankingu), w drugiej z Donieckiem (27), a w trzeciej z Lipskiem (17) – i dopiero po ich pokonaniu miałby szansę gry w ćwierćfinale z rywalami z europejskiej Top10 (statystycznie w skali 10-turniejowego sezonu może 3 razy z Liverpoolem i 3 razy z Chelsea, i to w systemie jednego meczu)? W końcu jak model tenisowy, to tenisowy… A przypomnijmy, że to klub aktualnie w rankingu dopiero szósty, potentaci z Top4 pewnie woleliby grać między sobą.

A największe moje rozbawienie wzbudzili neofici, którzy tego porównania bronili, w tym odnosząc się do… NBA.

VAT, prąd, szok

Patrzę na moje roczne rozliczenie za prąd (sprzed roku, szok cenowy prawdopodobnie wkrótce przede mną). Wynika z niego, że zużywam rocznie niecałe 4000 kWh, zapewne więcej niż przeciętne polskie gospodarstwo domowe (wg danych GUS za rok 2018 średnie zużycie energii elektrycznej w gospodarstwie domowym wynosiło 2375 kWh). Dla uproszczenia przyjmijmy że łączna prognozowana wartość należności za prąd to 3000 zł za cały rok, czyli 250 zł miesięcznie (płacę raz na dwa miesiące po pięćset).

W tej kwocie 3000 zł mamy 2.439,02 zł wartości netto i 560,98 zł podatku VAT (wg stawki 23%). Policzmy sobie co by było, gdyby zgodnie z płynącymi z różnych stron pomysłami obniżono VAT (tylko na prąd lub w ogóle) do stawki 15% – wtedy VAT za cały rok wynosi 365,85 zł, całość prognozy 2804,87 zł, a miesięczna płatność 233,74 zł. Czyli miesięcznie zyskuję 16,26 zł, a rocznie 195,13 zł.

Jak nietrudno zauważyć, proporcje będą identyczne u każdego – czyli jak ktoś mniej prądu zużywa (ile wynoszą Wasze faktury, miesięczne lub dwumiesięczne), to zaoszczędzi na tej obniżce mniej (to gospodarstwo domowe ze średnim krajowym zużyciem jakoś około dychę miesięcznie), a jak ktoś zużywa go więcej – to odpowiednio więcej. A gdyby tak…

Wyobraźmy sobie, że zamiast obniżać VAT na prąd, przyznajemy każdemu gospodarstwu domowemu specjalny Bon Energetyczny, który może posłużyć tylko na sfinansowanie zakupu prądu (znaczy nie mam nic przeciwko temu żeby to rozszerzyć też na gaz czy nawet węgiel, ale zostańmy dla uproszczenia przy prądzie), a przez dostawcę energii zaliczany jest tylko na pokrycie podatku VAT (technicznie to wyjątkowo proste, środki z Bonu będą księgowane na rachunek VAT, który dostawca i tak posiada obowiązkowo). Niech taki Bon wynosi 150 zł rocznie.

Co to daje? Zwykłemu Kowalskiemu daje to 150 zł do ręki (o tyle mniej musi wydać na prąd w trakcie roku) – znacznie więcej niż zyskałby na obniżce VAT. Dla biedniejszego Kowalskiego to zapewne znacznie ważniejsza kwota niż dla mnie, nie mówiąc o osobie która zużywa prądu rocznie za – powiedzmy – 15 tysięcy. Ta ostatnia osoba na pewno wolałaby obniżkę VAT, bo wtedy jej rachunki spadłyby rocznie o prawie tysiąc złotych, a Bon daje jej kilkakrotnie mniej…

No, ale podobno VAT trzeba obniżać, bo jest degresywny i nic innego się z tym nie da zrobić.

nowy ład, nowe przelewy

Na wstępie powinienem w zasadzie przeprosić za przekręcenie nazwy sztandarowego programu rządu – ja w zasadzie wiem że to Polski Ład, a nie Nowy Ład, ale nie poradzę na odruch, i nie mam na myśli że Premier Morawiecki nowym Prezydentem Rooseveltem jest. A poza tym tak mi pasuje do tytułu.

Więc przechodząc do tak zwanej rzeczy, podobno tenże Ład jest błędem na błędzie (twierdzą ci, którzy go nie lubią, oraz ci, którzy muszą czytać wprowadzające go przepisy, niekoniecznie z tych samych powodów). Kluczowym dowodem ma być, że oto ludzie dostają niższe wypłaty niż miesiąc temu (jeśli ktoś dostaje w styczniu wypłatę za grudzień, albo już na początku miesiąca dostaje wypłatę za styczeń, to właśnie zetknął się z zasadami rozliczania podatku i pobierania zaliczek).

A jak jest naprawdę? Zacznijmy od odrobiny teorii. Polski Ład dla większości ludzi (jak ktoś chce, niech bada dokładny procent podatników) obniża obciążenia dochodu, ponieważ podwyższa kwotę wolną od podatku z kwoty (zasadniczo) 3.089 zł do kwoty 30.000 zł (zasadniczo, bo w dotychczasowych przepisach był to skomplikowany mechanizm, niemniej w granicach rocznego dochodu między 13 a 85 tysięcy kwota wolna była stała). Owszem, jednocześnie dokonuje małej rewolucji w zakresie składki zdrowotnej – dotąd jej większość była od podatku odliczana, teraz funkcjonuje obok. W praktyce oznacza to, że potrącenie z dochodu wynosiło dotąd 18,25% dochodu minus kwota 525,12 złotych, natomiast od tego roku potrącenie wynosi 26% minus kwota 5.100 złotych. Zasadniczo każdy może sobie teraz policzyć umiarkowanie skomplikowane równanie – ale od razu powiem, że w nowych przepisach potrącenia są niższe dopóki miesięczny dochód (nie pensja brutto, tylko dochód do opodatkowania) nie przekracza 4.919,22 zł, czyli 4065 zł na rękę.

Logicznym wnioskiem jest, że powyżej tej kwoty na Polskim Ładzie podatnik „traci” (czyli powinien mieć potrącane więcej niż dotąd), i jest to efekt absolutnie normalny (jeden traci, drugi zyskuje, ten co zarabia więcej, wciąż ma na rękę więcej). Twórcy Ładu zlękli się jednak skutków własnego Ładu i wprowadzili koszmarnie skomplikowaną „ulgę dla klasy średniej” (którą należałoby wyrzucić do kosza), która przysługuje tylko wybranym podatnikom od wybranych dochodów (nie obejmuje np. emerytur, rent czy umów śmieciowych). Równie skomplikowane są zasady pobierania zaliczek na tę ulgę, z których na dodatek można zrezygnować (sporo ludzi zrezygnowało bojąc się, że na koniec roku część tej ulgi będzie musiało oddawać). W efekcie ich wypłaty będą niewątpliwie niższe (za to w przyszłym roku dostaną zwrot w rocznym rozliczeniu).

Innym źródłem problemu staje się praca w kilku miejscach naraz. Wspomnieliśmy powyżej, że przy miesięcznej wypłacie do 4065 zł Nowy Ład powinien być dla podatnika korzystny. Co jednak jeśli tę wypłatę dostaje z dwóch różnych miejsc? Otóż pojawia się pytanie, gdzie będzie uwzględniana kwota wolna od podatku. Każdy pracownik u swojego pracodawcy składał oświadczenie, czy to jego wskazuje jako właściwego do uwzględniania kwoty wolnej (nikt tego nie kontrolował, to było poza systemem) – a nawet jeżeli zrobił to w dwóch miejscach naraz, to w najgorszym wypadku pobrano mu w trakcie roku zaliczki zbyt małe o 525,12 zł, i tyleż trzeba było(by) dopłacić w rozliczeniu rocznym. Kiedy jednak kwota wolna znacząco wzrosła, to i różnica się robi znacząca. Spójrzmy sobie na przykład.

Wyobraźmy sobie osobę, która pracuje w dwóch miejscach (na pół etatu), i w każdym z tych miejsc ma dochód do opodatkowania 2400 zł (nie przeliczam ile to oficjalnie brutto, bo mi się trochę nie chce włączać starych kalkulatorów płacowych). Co jest ważne – w tym miejscu pracy, gdzie jej uwzględniają kwotę wolną od opodatkowania, otrzymywała na konto 2005 zł (zaokrąglone do pełnej złotówki), natomiast w tym drugim 1962 zł. Różnica prawie niezauważalna. Osoba taka łącznie dostaje 3967 zł, więc zgodnie z tym co wcześniej pisaliśmy, powinna na Nowym Ładzie skorzystać. Jednakże, po Nowym Roku z jednego miejsca pracy dostaje 2184 zł, a z drugiego tylko 1776 – co tu się stało!!! (nawet jeśli łącznie straciła tylko 7 zł) Otóż „problemem” jest to, że przy niższych jednostkowych zarobkach nie sposób wykorzystać w pełni kwoty wolnej od podatku, wynoszącej de facto 2500 zł (a przy braku kwoty wolnej realne obciążenie natychmiast rośnie). Pracodawca rozliczając wynagrodzenie 2400 zł stwierdza, że podatek jest zerowy (potrąca tylko składkę zdrowotną), drugi pracodawca nalicza zaliczkę od całych 2400 zł – przez co 100 zł kwoty wolnej pozostaje „niewykorzystane” (podobnie jak przy uldze dla klasy średniej, „zwróci się” w rocznym zeznaniu).

Nie aspiruję w tym miejscu do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania o możliwe przyczyny zmniejszonych wskutek Nowego Ładu poborów – każdy przypadek trzeba by było przeliczyć na kalkulatorze (w ogóle nie analizowaliśmy np. wpływu umów śmieciowych). W każdym razie jeżeli ktoś dostaje mniej niż dotąd, to najprawdopodobniej dostaje niemało i z kilku źródeł.

na falach covida

O chorobie zwanej COVID-19 wiemy dziś wiele (zwłaszcza jak na czas, jaki z nią dotąd spędziliśmy), a jednocześnie tak mało. Wiemy, że najprawdopodobniej rozeszła się z targu zwierzęcego w chińskim mieście Wuhan, ale nie na pewno. Wiemy w jaki sposób atakuje organizm, ale nie potrafimy powiedzieć u kogo jaki przebieg wywoła. Wiemy, że wywołujący ją koronawirus SARS-Cov-2 mutuje raz za razem (jak zapewne każdy wirus), ale nie wiemy gdzie i kiedy jaka mutacja nastąpi ani jaki będzie jej efekt dla roznoszenia i przebiegu choroby. Wiemy, że szczepionki przeciw tej chorobie działają (nie w sposób stuprocentowy ale działają), ale nie potrafimy w niezawodny sposób zwalczać jej rozwoju u konkretnych osób. Wiemy, że choroba rozchodzi się falami…

No właśnie. Teoretycznie wszędzie przychodzą fale chorych, ale nawet sposób ich „rozchodzenia się” potrafi zadziwić. Pod wpływem pewnej dzisiejszej dyskusji aż postanowiłem to sobie podsumować – zapisałem sobie dane z dostępnych w Google statystyk, a nawet wykresy rozwoju choroby w różnych krajach…

Wykresy nie są może na pierwszy rzut oka bardzo czytelne, dlatego teraz sobie trochę o nich popiszemy. Skupimy się na grubej niebieskiej linii, która pokazuje średnią z 7 kolejnych dni, dzięki czemu unikamy przynajmniej części problemów wynikających z nieregularnym raportowaniem (pisałem o tym np. tutaj).

Pierwsza fala przyszła zimą 2020 roku, wtedy wywoływała chyba największe przerażenie. We Francji, gdzie ludzie wychodzili na balkony klaskać lekarzom, szczyt zakażeń przypadł 1 kwietnia na poziomie 4537 przypadków, tego samego dnia szczyt osiągnęła Hiszpania z poziomem 7800. W Niemczech szczyt wypadł dzień później na poziomie 5837, w Wielkiej Brytanii natomiast „dopiero” 24 kwietnia z poziomem 4827. A u nas? Na naszej wsi spokojnej, wsi wesołej fala była lekkim, rozlanym wezbraniem tylko, z kulminacją 26 maja na jakże skromnym poziomie 401, myśleliśmy że jesteśmy takimi szczęśliwcami

Druga fala zakażeń przyszła jesienią, wzmacniając mit o „chorobie sezonowej jak grypa”. Tym razem szczyt pierwsza osiągnęła Hiszpania, bo „już” 4 listopada, ze średnią 21129. Cztery dni później szczyt zanotowała Francja z poziomem 53447, a zaraz potem – bo już w święto narodowe 11 listopada – my, tym razem osiągając średnią 25611. Kilka dni po nas Brytyjczycy wyhamowali na 25239, za to Niemcy na swój szczyt czekali aż do 21 grudnia (25280). A tymczasem…

…na Wyspach Brytyjskich już wzbierała kolejna fala, napędzana tzw. mutacją angielską (Alfa). W Wielkiej Brytanii szczyt zanotowała już 9 stycznia na poziomie 59660. Wariant szybko się rozniósł w Hiszpanii, gdzie szczyt osiągnął 26 stycznia (poziom 37011). W innych krajach Alfa rozkręcał się aż do wiosny – u nas przyniósł szczyt 1 kwietnia na poziomie 28878, we Francji 14 kwietnia (poziom 42225), a w Niemczech 25 kwietnia (21596). Widzicie te kolejne górki na wykresach?

Po Alfie mieliśmy nadzieję na to, że już trochę z górki, zwłaszcza że ruszyła akcja szczepień. I co? Oczywiście pojawił się nowy wariant (pochodzenia indyjskiego), zwany Deltą. Spowodował letnią falę z kulminacją 21 lipca na Wyspach (na poziomie 47114) i w Hiszpanii (25464), a we Francji 5 sierpnia (25201). W Niemczech i Polsce takiej letniej kulminacji nie było, bo zaczekała do jesieni – nad Renem Delta szczyt osiągnął 30 listopada (58134), nad Wisłą 7 grudnia (23246). I kiedy teraz patrzyliśmy na opadanie krzywej, zaczął się plenić południowoafrykański wariant Omikron, który we Francji, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii bije rekordy i nie ma pewności czy się zatrzymuje (a u nas jeszcze nie zaczął)…

Odpowiedzi na pytanie, czemu te fale rozchodzą się tak nierównomiernie, nie mam (nikt chyba nie ma). Po prostu pamiętajmy, że nie ma prostych prawd i prostych odpowiedzi.

PS ten wpis jest oczywiście pewnym skrótowym opisem przebiegu pandemii

refleksje statystyczne

Wyobraźmy sobie organy ścigania, które działają wzorcowo. Wzorcowo, czyli znają doskonale wszystkie przepisy proceduralne i przeprowadzają wszystkie czynności, zwłaszcza dowodowe, bez najmniejszego im uchybienia. Wzorcowo, czyli precyzyjnie, bez naciągania i z uwzględnieniem wszystkich niezbędnych przesłanek składają wnioski do sądu (i innych instytucji). Wzorcowo, czyli sprawę kierują do sądu mając pewność co do winy oskarżonego, opartą na niezbitych dowodach. Wzorcowo, czyli nie popełniają błędu w postępowaniu przed sądem, a kontrdowody obrony nie są w stanie przełamać pewności wynikającej z dowodów oskarżenia.

Zastanówmy się na moment, jaki byłby praktyczny skutek takiego wzorcowego działania. Skoro organy dzałają wzorcowo, to wnioski kierowane do sądu powinny uwzględniać wszystkie za i przeciw, a bilans tej oceny powinien jednoznacznie przemawiać za uwzględnieniem wniosku przez sąd. Analogicznie skoro akt oskarżenia wnoszony jest na podstawie dowodów niepodważalnych proceduralnie, logicznie ani merytorycznie, wykazujących popełnienie przestępstwa przez oskarżonego ponad wszelką wątpliwość – to skazanie oskarżonego powinno być formalnością (koszmar obrony, której zostawałaby walka o wymiar kary). W zasadzie przy takim wzorcowym działaniu należałoby oczekiwać stuprocentowej skuteczności organów…

Takie myśli nasunęły mi się dziś kiedy czytałem, że sądy uwzględniają 99,45% wniosków o podsłuchy. Ton dyskusji wokół tej liczby jest podobny jak za każdym razem, kiedy wspomina się o 98% wyroków skazujących czy 90% uwzględnianych wniosków o tymczasowe aresztowanie… I nie, nie zamierzam twierdzić że organy ścigania (ani sądy) działają wzorcowo (zresztą nie mają 100% skuteczności), tylko że takie wskaźniki bynajmniej nie są dowodem patologii. W orzeczeniu w sprawie ekstradycji Edwarda Mazur amerykański sędzia Arlander Keys przyznał że w ciągu 12,5 roku pracy nigdy nie odrzucił wniosku o ekstradycję, ani nawet nigdy nie był temu bliski (aż do wniosku rządu polskiego o ekstradycję Mazura, oczywiście).

PS opinia społeczna nie chciałaby tak wzorcowo działających organów ścigania, bo wiele spraw – w tym głośnych – czekałoby na osiągnięcie pewności przez organy

czy jesteśmy na szczycie

W jednej z powieści McLeana jest scena, w której okręt podwodny z powodu dziury (zamykalnej, prawda) zanurza się w Oceanie Arktycznym i marynarze z przerażeniem patrzą na głębokościomierz raportując: „spadamy… spadamy… spadamy nieco wolniej… spadamy wolno… zatrzymaliśmy się… idziemy w górę…” Przypominała mi się ta scena kiedy – jak ci marynarze – bezsilnie i z przerażeniem patrzyliśmy na statystyki nowych zakażeń wirusem SARS-Cov-2 (jak niepozornie nazywa się przyczyna naszej zarazy znanej jako COVID-19), szukając w nich oznak spowolnienia, a może i zatrzymania fali.

Analiza tych danych nie jest prosta, bo same dane wykazują dość regularną zmienność w cyklu tygodniowym, dlatego najlepiej się posiłkować średnią z ostatnich 7 dni, która tę zmienność „wygładza” (pomijamy tu podejrzenia o manipulowanie danymi, bo z jednej strony nic lepszego niż oficjalnie podawane dane nie mamy, a z drugiej strony jeśli w zmanipulowanych danych są prawidłowości, to możliwe że dane nie są zmyślone, a jedynie „podrasowane”). Jeżeli spojrzymy na wartości tej średniej w ostatnich 7 dniach to mamy:
28.03 – 27372
29.03 – 27713
30.03 – 28302
31.03 – 28716
01.04 – 28873
02.04 – 28217
03.04 – 27690

Widzicie to co ja widzę? Przez pierwsze dni ta średnia rośnie po kilkaset przypadków dziennie. W prima aprilis rośnie zauważalnie mniej („spadamy wolniej!”), po czym w następnych dniach zaczyna zmieniać kierunek. Czy to przypadek, czy to coś oznacza…

Oczywiście nie ma gwarantowanej odpowiedzi na pytanie „co to znaczy”. W tym miejscu sięgniemy jednak do danych z pierwszej połowy listopada, kiedy szczytowała „druga” fala zakażeń:
07.11 – 22701
08.11 – 23789
09.11 – 24665
10.11 – 25540
11.11 – 25615
12.11 – 24978
13.11 – 24545

Widać podobny przebieg, niczym wierzchołek ostrej turni: najpierw mocne wzrosty, potem raptowne zmniejszenie wzrostu – i już jesteśmy po optymistycznej stronie krzywej (spadki trwały wtedy nieprzerwanie do połowy grudnia). Mam nawet wykres pokazujący przebieg „drugiej” i „trzeciej” fali…

Czy ten scenariusz się powtórzy, zobaczymy, po prostu skoro widać niemal identyczną „formację” to w zasadzie czemu mielibyśmy przyjmować że nie… Oczywiście nie wiemy co się zdarzy wskutek Świąt, dane z okresu Bożego Narodzenia sugerują że ludzie chodzili się testować i przed Świętami, i w samą Wigilię, więc pewnie nie ma co spodziewać się dziwnego wyniku jutro, ale już w poniedziałek i wtorek wyniki będą „świątecznie” zaniżone zapewne i dopiero w drugiej połowie tygodnia może będziemy wiedzieć czy trend się zamierza utrzymać (a skutki ewentualnych świątecznych zakażeń pewnie zobaczymy dopiero w następnym tygodniu).

jak nie używać kalkulatorów przy szczepieniach

COVID-19 towarzyszy światu od około roku (alarmy były z rok temu, pandemią oficjalnie został w lutym czy marcu, do nas zawitał w marcu), a od mniej więcej miesiąca widać światełko w tunelu w postaci pociągu ze szczepionką (przepraszam za ten żart, nie mogłem się powstrzymać). Szczepienia rozpoczęły się i u nas, aferki pominiemy bo w perspektywie tej notki nie mają znaczenia, do wczoraj zaszczepiono około 200 tysięcy osób (na razie pierwszą dawką, druga po kolejnych kilku tygodniach), nawet znam osoby już zaszczepione, podobno nic im szczególnego nie wyrosło.

Modne jest dziś przeliczanie, w jakim to tempie idzie akcja szczepień i ile lat jeszcze potrwa, nawet najsłynniejszy tegoroczny maturzysta Michał Rogalski się temu poddał (i wyszło mu oczywiście że idzie za wolno, bo te 200 tysięcy to w ciągu jakichś 9 dni, zapewne roboczych). Większości jednak – mam wrażenie – umyka jeden dość istotny drobiazg: mianowicie żeby szczepić, to trzeba mieć czym, a szczepionki przeciwko COVID (odmiennie niż szczepionki na ospę w roku pańskim 1963) nie produkujemy u siebie, tylko otrzymujemy od zagranicznych producentów w ramach dostaw wynegocjowanych przez Unię Europejską (ponad które zasadniczo nie powinniśmy nawet próbować kupować, słynne tu i ówdzie niemieckie „dodatkowe zakupy” to przejęcie nadwyżek przeznaczonych pierwotnie dla innych państw unijnych, które zrezygnowały z części swoich dostaw). A ile tych dostaw jest? Otóż na razie – wg dzisiejszego komunikatu, dostępnego na pewno na Twitterze, a może i gdzie indziej – otrzymaliśmy szczepionki na milion dawek (i to chyba licząc już po sześć dawek z fiolki, pierwotnie producent i UE pozwalali na pięć, ale w fiolce zostawało). Z tego miliona (z małym haczykiem ponad połowę odłożyliśmy żeby było na drugą dawkę (jak przyjdą kolejne dostawy to będą przeznaczone dla nowych osób), 200 tysięcy już podaliśmy, a w tym tygodniu planowane jest podanie kolejnych 250 tysięcy (po 50 tysięcy dziennie). A potem dopóki nie przyjdą kolejne dawki…

Odwołam się teraz do liczb podawanych przez przedstawicieli rządu, bo innych nie ma: do końca marca mamy dostać jeszcze około 5 mln dawek – co z grubsza pozwoli na utrzymanie tempa 250 tysięcy szczepień tygodniowo (zakładając że dostawy będą przychodzić równomiernie). Od kwietnia zaś do końca roku mamy otrzymać jeszcze około 54 mln dawek, czyli średnio po 6 mln miesięcznie (czyli tyle ile w całym pierwszym kwartale). Przy założeniu równomierności dostaw tempo szczepień można wtedy śmiało potroić – o ile oczywiście przygotowane będą również zespoły szczepiące w wystarczającej liczbie, i ludzie będą się stawiać terminowo (podobno odsetek zapisujących się i nieprzychodzących potrafi przekraczać 5%, nie rozumiem tego). A jeżeli dostawy nie będą przychodzić równomiernie… (pluję przez lewe ramię)

Powiem otwarcie: jestem optymistą, mam przekonanie że najdalej na jesieni wszyscy chętni zostaną zaszczepieni (dziś chętnych jest ponoć 68%, ciekawe jak wzrośnie), w razie perturbacji może skończymy gdzieś na początku przyszłego roku. Wyliczenia zaś obecnego tempa szczepień porównałbym do prognozowania czasu jazdy samochodem (i zużycia paliwa) na dystansie 100 km w oparciu o czas spędzony na jeździe na pierwszym i drugim (może nawet trzecim) biegu podczas rozpędzania – będą matematycznie poprawne, ale z niewielkim sensem.

Obyśmy zdrowi byli.