W chwili, gdy zaczynam* pisać te słowa, dochodzi północ; jestem nieco pijany nie tylko szczęściem z powodu wyniku zakończonego finału Ligi Mistrzów. Mamy szósty tytuł, który należał nam się od dawna (ale trzeba było swoje odcierpieć).
Nie umiem jednak w tej radości przestać myśleć o kibicach Tottenhamu. Wiem, już mieli wielotygodniowy piękny sen, z niewyobrażalnymi wręcz wynikami wyrywanymi wręcz w ostatnich sekundach, w jedną (gol Moury w Amsterdamie) czy drugą stronę (nieuznany z powodu spalonego gol Sterlinga w Manchesterze po błędzie Eriksena i jakże szczęśliwemu muśnięciu piłki przez piłkarza City), pomimo jakże wielkich wyrw kadrowych. I nie ukrywam, drżałem o wynik aż do gola Origiego, najlepszego jokera sezonu, bo Tottenham raz po raz dokonywał niemożliwego w tej edycji Ligi Mistrzów.
Ale Liverpool miał jedną niezaprzeczalną przewagę: grał w finale rok temu, cieszył się z triumfu 14 lat temu i wielekroć wcześniej, był tu bywalcem. Tottenham do finału zawędrował pierwszy raz w 60-letniej z okładem historii rozgrywek. A nowicjusze nie wygrywają Ligi Mistrzów, OK, w jej początkach zdarzyło się to raz Borussii Dortmund (ale jeszcze w starych poczciwych czasach kiedy w Lidze Mistrzów grali tylko mistrzowie), ale później już każdy nowy na tym poziomie przegrywał swój pierwszy finał, nie wyłączając Chelsea. Bywalcom na tym poziomie łatwiej… choć serie są po to, żeby je przerywać.
Chwała pokonanym, sformułowanie „lads, it’s Tottenham” za Pochettino znaczy „wszystko się może zdarzyć”.
*litery zaczęły mi się zlewać w pewnej chwili