Sam nie pamiętam w jaki sposób w drugiej połowie lat 80. stałem się posiadaczem kilku egzemplarzy angielskich tygodników piłkarskich, chyba ze czterech numerów Shoot!a i jednego numeru Matcha, o parę lat starszych. Wyczytałem je na dziesiątą stronę, sporo się dowiedziałem o tym co Anglicy myślą o swoim futbolu, zapamiętałem parę anegdotek… Utkwiła mi między innymi w pamięci wypowiedź kogoś z klubiku Crewe, kto po porażce w meczu Pucharu Anglii 1-8 stwierdził „dobrze że strzeliliśmy, teraz musimy tylko wygrać 7-0 u siebie”.
Wczoraj grał Liverpool, musiał u siebie wygrać tylko czterema bramkami. Nie rozbudzałem w sobie nadmiernych nadziei, także 1-0 do przerwy. Przy pierwszym golu Wijnalduma tweetnąłem do znajomego „Stambuł pamiętamy?”, raczej żartobliwie, bo jednak człowiek jest przekonany że taki stambulski finał zdarza się raz w życiu; jeszcze nie zdążyłem zobaczyć tego tweeta po wysłaniu, a już z niedowierzaniem patrzyłem na wyrównanie dwumeczu. Ale uwierzyłem dopiero po czwartym golu.
Dziś Tottenham miał lepszy punkt wyjścia i wynik dwumeczu uważałem za otwarty, choć po pierwszej połowie trudno było londyńczykom być optymistami. Szybkie dwa gole (z trzech potrzebnych) przywróciły jednak nadzieję, a potem… mogło się zdarzyć wszystko i zdarzył się rozstrzygający gol w szóstej z pięciu doliczonych minut.
Dopóki piłka w grze, to wszystko jest możliwe.