Pożegnania małe i duże

W weekend robiłem przeniesienie na WordPressa notek z głównego starego bloga (tu obok są), przy tej okazji zerkałem jeszcze tu i tam na Bloksie, wspominając te 10+ lat przygody, jak nie z  blogowaniem, to z czytaniem i komentowaniem… Nie da się ukryć, jakaś tam wirtualna łezka się roniła na pożegnanie. Dziś już z Bloksa wyciągnięta wtyczka, kto szukał starego bloga, dostanie (na razie) informację żeby przyjść tutaj.

Niemal równolegle robiłem przenosiny zasobów ze starego laptopa na innego – po tym jak stary zaczął wydawać z siebie komunikaty o uszkodzeniu dysku i możliwej utracie wszystkiego jak leci. Kilka lat ten laptop odsłużył, i znów – rozstaję się z nim ze sporym żalem, choćby z uwagi na cały czas utrzymywanego na nim Windowsa 7, z niezapomnianym Saperem na Windowsa 7… Niewykluczone, że w swoim czasie zreanimuję go jeszcze w jakiś sposób, choć raczej już nie do codziennej pracy (do bardziej współczesnej rozrywki też już coraz słabiej się nadawał, w Civ5 grałem po wyłączeniu na nim wszystkich innych aplikacji).

7-6

Pisałem kiedyś (jeszcze nie zmotywowałem się do szukania w przeniesionych notkach), że przywiązuję się do rzeczy i nie pozbywam się ich… ochoczo. Dziś jednak podpisałem umowę oznaczającą, że rozstanę się z mieszkaniem w którym się wychowałem, które było związane z rodziną dużo wcześniej i w którym wychowałem… psa (bo przed wychowywaniem Juniora przeprowadziłem się, pozwalając w tym mieszkaniu mieszkać innym). Symbolicznie (choć niekoniecznie bezpowrotnie) żegnałem się też w ten sposób z dzielnicą, w mieście najlepszą (choć z czasów dzieciństwa pozostało w niej niewiele).

Taki mam czas pożegnań, na szczęście nie dotyczą osób.

Pistolet za sześć złotych

To była przygoda, która mogła zmrozić krew w żyłach. No, może schłodzić troszeczkę, na różne sposoby.

Przyjechałem (w zeszłym tygodniu) na stację benzynową, bo wskaźnik paliwa już wołał o dolewkę, sugerując niedwuznacznie że jedzie na rezerwie. Mam swoje preferowane stacje (bo po drodze, bo w sieci gdzie mam jakieś lojalnościówki, bo…), więc i tym razem była to jedna z nich. Stanąłem, upewniłem się że biorę właściwy wąż (jakoś mam fobię na tym punkcie), wetknąłem do dziury, nacisnąłem.

Wajcha wyskoczyła. Musiałem źle trzymać, pomyślałem, nacisnąłem znów. Wyskoczyła ponownie, jak kiedy bak jest napełniony – co kłóciło się z moją wiedzą na temat jego stanu oraz z przebiegiem (krótkim) dotychczasowego tankowania. Wyjąłem wąż z otworu, obejrzałem pistolet, zajrzałem do wlotu – nic dziwnego nie widziałem. Wetknąłem pistolet z powrotem do wlotu, nacisnąłem delikatnie, trochę poleciało, wyskoczyło. Głupio było przejeżdżać w takiej chwili pod inny dystrybutor…

Walczyłem więc. Kiedy trzymałem wajchę pistoletu delikatnie, benzyna płynęła nie po kropelce może, ale po kieliszeczku. Pomyślałem sobie zgryźliwie, że nie spędzę całego dnia przy nawalającym pistolecie, uznałem że 10 litrów wystarczy mi na opędzenie najbliższych jazd, a potem za parę dni doleję znowu. Pani w kasie nie wierzyła w problem z pistoletem, wystraszyła mnie myślą że może mi coś we wlewie nawala…

Zgodnie z planem podjechałem parę dni na stację, zresztą na tę samą (acz do innego dystrybutora). Po naciśnięciu wajchy wacha leciała jak szalona, póki nie wypełniła baku (więc problem nie był po mojej stronie albo już nie). Niestety, przez te trzy dni cena skoczyła o jakieś 20 groszy na litrze, więc kaprysy pistoletu kosztowały mnie jakieś sześć złotych…

Życie jest ciężkie (a potem jest śmierć).

Ciągną swoje wózki-dwukółki

Jechałem samochodem szukając miejsca do zaparkowania w Hanystown. Wróć: w tym momencie wiedziałem już dość dokładnie gdzie zaparkuję (bliższe miejsca zostały wyeliminowane), musiałem dojechać do rondka, objechać je w 3/4 i zjechać trzecim zjazdem, miejsce czekało kilkadziesiąt metrów dalej (bo tam zawsze jest).

Dojechałem do rondka. Przez przejście dla pieszych pan o nieokreślonym wyglądzie pchał wózek (brak lepszego słowa) wyładowany półtorametrową stertą makulatury. Obserwowałem go w życzliwym zaciekawieniu tudzież w nadziei że mu się ten wózek nie przewróci (to się stało dopiero na następnym przejściu, ale to materiał na inną opowieść).

Wjechałem na rondko. Uliczką z naprzeciwka szło dwóch panów o wyglądzie niewyraźnym, ciągnąc wózek z elementami metalowymi. Najwyraźniej kwietniowy poniedziałek sprzyjał zbieraniu surowców wtórnych.

Zabrzmiało mi w duchu Stachurowskie „Ciągną swoje wózki-dwukółki mleczarze…” Brakowało jedynie odpowiedniego słowa do parafrazy – „śmieciarze” znaczą jednak coś innego niż „zbieracze śmieci”, „złomiarze” lepiej oddają charakter, lecz makulatura to nie złom, najwyraźniej język nie nadąża za rzeczywistością.

Gdzie jesteś, targecie?

Ci, którzy mnie obserwują na Twitterze, mogą zobaczyć jak przyglądam się reklamom serwowanym mi przez internetowych masowych reklamodawców i jak się z tych reklam nabijam na różne sposoby (lub jak się czasem obruszam). W ostatnich dniach szczególną uwagę poświęcałem „nowym” reklamom wprowadzonym wraz z nową odsłoną pewnego portalu specjalistycznego, który nie dość że – między wieloma innymi – próbował podsunąć mi jakiś serwis randkowy kusząc zmieniającymi się stockowymi zdjęciami paru sympatycznych dziewoj, to na dodatek sugerował że spędzam samotne wieczory w miejscowości X…

I właśnie. Pierwszą „miejscowością X” na którą zwróciłem uwagę, była bliżej mi nieznana, sympatyczna zapewne, wieś Białopole. Kiedy o tym wspomniałem, ktoś nawet podpowiedział że rezerwat orlika krzykliwego (nie mylić z boiskiem orlik) tam się znajduje, nie wiem czy był tam, czy wyguglał szybciej ode mnie. Wieś to pod wschodnią granicą, w mordobijskim… w chełmskim powiecie, bliżej jak 50 km od niej w życiu raczej nie byłem (a i to tak dawno, że…) Nie zmartwiłem się, że tak źle mnie reklamodawca szukał, choć zaciekawiło mnie to. Wczoraj (piszę to jeszcze w środę) zaś rano zobaczył mnie w Kozach, wieś to mniej odległa, lecz równie chybiona. Później tego dnia znalazł mnie jeszcze w Jaworznie, Wrocławiu, Straduni (szukajcie sami jak żeście ciekawi), a nawet mieście sąsiadującym z moim… I już wiedziałem. Z internetem łączę się na różne sposoby, przez parę numerów komórkowych i przez paru innych providerów. Mój domowy ma siedzibę w sąsiednim mieście, i tam dokładnie mnie reklamodawca mnie próbował „namierzyć”. Kiedy używałem routerów komórkowych, to po każdym połączeniu „lokalizacja” (tę prawdziwą wyłączam, jak tylko mogę) uważała że jestem tam gdzie przypisany był serwer z którym się router połączył… W sumie sprawia mi to dużą zabawę, z jednej strony widzieć bezsilność w tworzeniu profilu i „dopasowywaniu” do mnie reklam (nie mam powodów zakładać, że inne kryteria tworzą lepszy obraz mojej osoby), z drugiej zastanawiać się gdzie tym razem „trafię”.

Gdy piszę te słowa, jestem widziany w Będzinie (tam przynajmniej zdarzał mi się bywać). Mniej mi pasuje, że w oczach algorytmów robię za oldboja… Przynajmniej mogliby te zdjęcia zmienić, opatrzyły mi się.